top of page
  • Zdjęcie autoraMegi

Zaktualizowano: 31 sie 2020

Po spełnieniu mojego marzenia, jakim było zobaczenie Machu Picchu, udaliśmy się w dalszą podróż w stronę Boliwii. Kolejny obszar, który chcieliśmy zobaczyć to wyspy Uros na jeziorze Titicaca (nazwę tę z języka keczua możemy przetłumaczyć jako puma polująca na królika, podobno odnosiła się ona do kształtu akwenu).

Mieliśmy bardzo mieszane odczucia co do tego miejsca. Słyszeliśmy bądź czytaliśmy dużo dobrych komentarzy, ale pojawiały się również te negatywne. Sami chcieliśmy się o tym przekonać. Autobusem pojechaliśmy do Puno, oddalonego od Cuzco o prawie 400 km. Miasto to zostało założone w 1668 roku i od tamtej pory jest portem na jeziorze Titicaca. Dojechaliśmy tam około godziny 3:00 rano. Postanowiliśmy przeczekać na dworcu do wczesnych godzin porannych, a następnie zrobić spacer, aby podjąć decyzję czy zostajemy tutaj, czy udajemy się w dalszą drogę.


Po rozejrzeniu się na dworcu stwierdziliśmy, że nie ma żadnego ciekawego miejsca, gdzie moglibyśmy doczekać rana. Usiedliśmy więc i obserwowaliśmy innych ludzi. Mój mąż stwierdził, że przejdzie się i na chwilę zostawił mnie z rzeczami. Na jednym plecaku siedziałam opierając się o drugi, a na kolanach miałam trzeci z podręcznymi rzeczami. W pewnym momencie zobaczyłam płaczącą, mocno zdenerwowaną dziewczynę, która cały czas niespokojnie się rozglądała. Gdy wrócił mój R., podeszłam do niej i zapytałam czy mogę jej w jakiś sposób pomóc. Poprosiła mnie jedynie o popilnowanie ich rzeczy (było tam chyba 6 różnych toreb). W szybkim skrócie opowiedziała mi, że właśnie ktoś ich okradł i to z jednego konkretnego bagażu. Mieli tam cały sprzęt fotograficzny, wart kilkanaście tysięcy dolarów oraz paszporty i pieniądze. Całe szczęście zostały im karty kredytowe. Jej mąż pobiegł gdzieś z policją, ale nie wracał dość długo i dlatego zaczęła się niepokoić. Ja zostałam więc na straży, a ona poszła w poszukiwaniu swojego męża. Niestety sprzętu ani paszportów nie udało się im odzyskać. Potem dowiedziałam się jeszcze, że była to ich podróż poślubna i że nie zostało im ani jedno zdjęcie. Przykre, tym bardziej, że tak jak ja całe życie marzyła o odwiedzeniu Machu Picchu. A jak już się jej udało, to nawet nie będzie miała pamiątki. Powiedzieli też, że nie wiedzą co robić, bo za kilka dni mają lot na Hawaje na ślub przyjaciół. Doradziłam im, żeby skontaktowali się z ambasadą, a na pewno pomyślnie uda im się rozwiązać ten problem. Mało przyjemny początek dnia.


Kiedy zaczęło świtać i zrobiło się jaśniej udaliśmy się na krótki spacer, aby zobaczyć co oferuje ta miejscowość. Wszakże miasto posiadające zabytkową katedrę i piękne widoki na jezioro Titicaca powinno być atrakcyjne. Dla nas okazało się nieciekawe i brudne. Na dodatek nie znaleźliśmy żadnego noclegu. Podjęliśmy więc decyzję, że wracamy na dworzec i jedziemy do Boliwii, do miasteczka Copacabana, które jest oddalone o 150 km i dopiero tam nocujemy. Kupiliśmy bilety na późne popołudnie, ponieważ wcześniej chcieliśmy odwiedzić wyspy Uros. Zostały one utworzone przez Indian Uro na jeziorze Titicaca. I właśnie z nich, słynie ten region. Już na wstępie wiedzieliśmy, że nie mamy wystarczającej ilości pieniędzy, żeby zorganizować wycieczkę samodzielnie, mniej uczęszczanymi szlakami (niestety nasze fundusze topiły się w zastraszającym tempie). Dlatego też, wykupiliśmy jedną z dostępnych na dworcu.


O jeziorze Titicaca na pewno uczyliście się na geografii. Podzielone jest pomiędzy Peru i Boliwię. To największy akwen wysokogórski na świecie. Ma on powierzchnię ponad ośmiu tysięcy metrów kwadratowych i leży na wysokości 3812 m n.p.m. (potrzebna jest wcześniejsza aklimatyzacja, aby nie odczuwać symptomów choroby wysokościowej). Jest również najwyżej położonym jeziorem z rozwiniętą żeglugą handlową, ale to nie koniec. Jest też największym jeziorem w Ameryce Południowej. Wpływa do niego ponad dwadzieścia rzek, a wypływa tylko jedna. Co więcej jest bardzo zimne, jego średnia temperatura oscyluje w granicach 10/12 stopni. Woda w najgłębszym punkcie dochodzi do 280 metrów. Jego długość jest także imponująca, bo mierzy ponad 190 km. Takie dane robią olbrzymie wrażenie i zastanawiam się, co poszło nie tak, skoro żadne z państw nie dba o taki cud natury. Niby po stronie peruwiańskiej został utworzony rezerwat – Reserva Nacional Titicaca, ale jezioro w tym miejscu jest mocno zanieczyszczone i porośnięte glonami. Powstają one wskutek braku oczyszczalni ścieków oraz spływania do wody sztucznych nawozów z okolicznych pól. Jeśli oba państwa nie porozumieją się w sprawie ochrony jeziora, może wkrótce dojść do katastrofy ekologicznej.

Mieszkańcy miast położonych nad jeziorem w większości utrzymują się z turystyki, handlu oraz rybołówstwa. I tu pojawiają się kolejne problemy. Wprowadzony sztucznie do wody jeziora pstrąg kanadyjski, zaburzył równowagę ekosystemu i doprowadził do wyginięcia wielu rodzimych gatunków ryb. Kolejna rzecz to właśnie rzeczona turystyka. Tak, jak w przypadku innych bardzo popularnych atrakcji (byle odhaczyć kolejny punkt na liście), zamienia się ona w masową, która prowadzi do różnego rodzaju frustracji, zarówno po stronie nas – turystów czy podróżników, jak i osób lokalnych.


W wielu miejscach na całym świecie nie można już doświadczyć naturalności ani mieć do czynienia z lokalnym dziedzictwem, ale podtykane są nam pod nos sztuczność i obłuda, stworzona tylko po to, by móc czerpać zyski. I tu wytwarza się pogłębiająca przepaść pomiędzy ludnością rodzimą (często biedną), a turystami (którzy wydają dużo pieniędzy). Te wszystkie standardowe wycieczki, na które monopol mają biura podróży, czynią nikłe zyski dla ludu Uro. Każda z wysp odwiedzana jest przez turystów rotacyjnie, a jej mieszkańcy dostają z tego mały procent. Rodzi to tym samym pewne niezadowolenie i zobojętnienie.


Na jeziorze znajduje się kilka naturalnych wysp oraz około czterdziestu wysp Uros, stworzonych przez Indian Uro. Na przykład na Wyspie Słońca – Isla del Sol – znajdują się zabytki z czasów Inkaskich. Według legendy to tutaj narodził się biały bóg – Wirakocza, pierwsi Inkowie oraz samo słońce – Inti. Wyspa do tej pory uważana jest za świętą zarówno przez Indian Ajmara jak i Keczua (dlatego tak trudno mi zrozumieć, dlaczego jezioro jest w tak złym stanie).


Lud Uro wywodzi się od plemion południowo-amerykańskich – Indian andyjskich z czasów prekolumbijskich i preinkaskich. Od przewodnika dowiedzieliśmy się, że najprawdopodobniej przywędrowali oni z Amazonii i mieli zdecydowanie ciemniejszą skórę, niż obecni Uro. Na początku osiedlili się przy jeziorze Titicaca. Z czasem, kiedy Inkowie zaczęli tworzyć swoje imperium i podporządkowywali sobie ziemię, zostali zepchnięci na wody jeziora, tworząc tym samym sztuczne wyspy, powstałe wskutek wyplatania platform z wysuszonej trzciny. Dryfujące Uros były ciężkie do zdobycia. Dzięki czemu pomimo późniejszej kolonizacji, ludowi Uro udało się zachować swoją odrębną kulturę. Trwale odizolowani od stałego lądu byli aż do końca lat 80-tych XX wieku, kiedy to huragan spowodował zniszczenie wyspy, a oni sami zostali zmuszenie do przeniesienia się bliżej lądu.


Nasza wycieczka nie różniła się znacznie od innych, standardowych tego typu. No, ale też nie spodziewaliśmy się po niej wiele. W grupie było ok. 10 osób, rejs trwał kilka godzin. Na samym początku dostaliśmy instrukcję – „Pi-Pi si, Pu-Pu no” – korzystanie z toalety jedynie w przypadku oddania moczu. No cóż w końcu jesteśmy w rezerwacie przyrody, na małej łodzi, która porusza się wyznaczonymi kanałami, wyciętymi w trzcinie. Po około 30 minutach dopłynęliśmy na miejsce i zastaliśmy tam „żywy skansen”. Przywitali nas Indianie w prawie tradycyjnych strojach, spod których wychodziły im części stroju współczesnego. „Prezydent” wyspy opowiadał o życiu, podziale obowiązków, tworzeniu i naprawie wyspy, pożywieniu (mieszkańcy jedzą przede wszystkim ryby, kaczki, świnki morskie oraz pędy trzciny), a także edukacji. Lokalna ludność zajmuje się na co dzień hodowlą zwierząt i szyciem tradycyjnych ubrań. Ponadto na wyspie znajduje się kilka szkół oraz jedna szkoła chrześcijańska (ksiądz odwiedza ich raz na kilka miesięcy). Warto nadmienić, że wierzą zarówno w Matkę Ziemię, jak i w Boga.

Będąc na wyspie cały czas miałam wrażenie, że to tylko marni aktorzy, którzy przypływają tu rano, a po pracy wracają do swoich domów. Niby pokazano nam ich domostwo, niby zaprezentowano rękodzieło, które można było zakupić (wydaje mi się, że nie było to rękodzieło, a maszynowa robota), ale jednak wszystko to było takie smutne i mało prawdziwe, a spod stoliczka wystawało zdecydowanie za dużo pustych butelek po piwie. W trakcie tej wyprawy podobało mi się jedynie chodzenie po tej wyspie (uginała się pod każdym krokiem) oraz sam rejs – jezioro jest takie piękne.

W drodze powrotnej popłynęliśmy na wyspę, która tym razem wydawała się być zamieszkana na stałe przez Indian. Można tam było odczuć nieco przyjemniejszą atmosferę. Całość wycieczki oceniamy raczej negatywnie, aczkolwiek mimo wszystko warto było tego doświadczyć.

A już w następnym wpisie spotkamy się w Boliwii. Zapraszam do subskrypcji. Wtedy na pewno nie przegapicie dalszych opowieści.

41 wyświetleń0 komentarzy

Zaktualizowano: 24 sie 2020


To my spełniamy swoje marzenia – taka jest prawda. Nie dzieje się to samoczynnie i zależy tylko od nas samych. Spełnienie mojego zajęło mi sporo czasu. Wydawało mi się, że Machu Picchu znajduje się na końcu świata. I po części tak jest. Umiejscowione pośrodku Andów Peruwiańskich, trudno dostępne i niesamowicie piękne. Zapewne, gdyby w przeszłości ktokolwiek chciał zdobyć to miasto, poległby w trakcie. Zadanie to bowiem jest praktycznie niewykonalne ze względów technicznych.

Machu Picchu znajduje się na liście światowego dziedzictwa UNESCO oraz zaliczane jest w poczet 7 nowych cudów świata, ogłoszonych w 2007 roku. Siedmiu zwycięzców zostało wybranych w trakcie głosowania telefonicznego oraz internetowego. W języku keczua Machu Picchu możemy przetłumaczyć jako „stary szczyt”. Położone jest na ponad 2000 m n.p.m. (2090-2400 m n.p.m.), w odległości nieco ponad 110 km od Cuzco. Żeby się tam dostać trzeba przejechać ponad 200 km. U podnóży wzgórza przepływa rzeka Urubamba.

Będąc w Cuzco zrobiliśmy mały reserch. Aby udać się do Machu Picchu trzeba wykupić bilet na konkretny dzień, ponieważ limit osób zwiedzających go jest ograniczony. Na dzień dzisiejszy wynosi on 2500 osób dziennie, ale władze planują podnieść ceny i zredukować go do 500 osób. Cena kilka lat temu wynosiła ok. 140 zł, obecnie waha się od 240 do 290 zł, w zależności od wybranego pakietu. Jeśli posiadacie nieco wolnej gotówki (450-1000 dolarów amerykańskich) możecie wybrać się na Inka Trail (tylko z przewodnikiem). Ciekawa forma dotarcia na miejsce, ale nie oszukujmy się dość droga. Rezerwacje wymagane są na kilka miesięcy do przodu. W cenę wliczone są: kilkudniowy trekking szlakiem inkaskim przez dżunglę, bilety wstępu, posiłki, noclegi w namiotach (niesione przez tragarzy), wieczorne ogniska i snute opowieści. Drugą, równie drogą opcją dotarcia do Machu Picchu jest pociąg z Cuzco do Aguas Calientes, miejscowości rozciągającej się u jego podnóży. Bilet kosztował kilka lat temu 80 $ amerykańskich w jedną stronę za osobę. My nie mieliśmy takiej ilości gotówki i wyjazd zorganizowaliśmy sobie sami. Zresztą, tak jak zazwyczaj. A po ptrzebne nam wskazówki, udaliśmy się do informacji turystycznej.


Z Cuzco pojechaliśmy autobusem do Santa Maria (180 km). Dużą część drogi spędziłam na kolanach mojego męża z nosem za oknem, aby nie czuć zapachów, które towarzyszyły nam w podróży. Z uwagi na to, że trasa jest górska i wspinaliśmy się serpentynami, dużo żołądków osób lokalnych (o dziwo – powinni być przyzwyczajeni) nie wytrzymało tej atrakcji. Ja przetrwałam tę długą i męczącą trasę tylko dzięki temu, że wiatr dostawał się prosto w moje nozdrza. Z Santa Maria można udać się do Santa Teresa i tam przesiąść się na kolejny transport do Hidroelectrica lub jeśli jest na tyle chętnych, udać się tam bezpośrednio. My skorzystaliśmy z Taxi colectivo, czyli samochodu osobowego, który odjeżdża z jednego konkretnego punktu do innego w momencie, kiedy zapełnią się wszystkie miejsca. Cały transport z Cuzco powinien was wynieść ok. 90 zł/os. w jedną stronę. Nasz powrót kosztował nieco więcej (ok. 110 zł/os.), ponieważ znaleźliśmy bezpośredniego busa z Hidroelectrica do Cuzco. Jeśli porównamy 80 $/os. za pociąg do 110 zł/os., mamy sporą różnicę.


Przejazd z Santa Teresa do Hidroelectrica wspominamy bardzo emocjonalnie. Mój mąż był zachwycony, siedział obok kierowcy, który jechał nad samą przepaścią, serpentynami, nie zdejmując nogi z gazu. Zwolnił tylko dwa razy kiedy to, mijał się z innym autem. Ekstremalne doświadczenie, które można porównać do przejażdżki roller coasterem. Wysiedliśmy z wypiekami na twarzy oraz mocno bijącymi sercami, jak również i pozostali pasażerowie. Dziewczyna siedząca obok mnie, miała zamknięte oczy i chyba szemrała słowa modlitwy, przynajmniej tak to brzmiało.


Jak już dotrzecie do Hidroelectrica, macie dwie możliwości. Wybrać przejażdżkę pociągiem (droga opcja – 33$/os. w jedną stronę), ponieważ do Aguas Calientes nie ma drogi, jedynie tory kolejowe lub tak, jak my skorzystać z własnego środka transportu, jakim są nasze nogi. Spacer prowadzi torami i powinien wam zająć ok. od 2 do 2,5 h w zależności od tempa marszu. Trasa jest bardzo przyjemna i malownicza. Można podziwiać widoki i robić piękne zdjęcia.

Gdy szliśmy do Aguas Calientes przeoczyliśmy po drodze nasz camping, który znajduje się u samego podnóża Machu Picchu. Po dotarciu do miasteczka wczesnym wieczorem, udaliśmy się na posiłek i zawróciliśmy, aby odnaleźć nasze pole namiotowe. Już po zmroku, w deszczu rozbijaliśmy namiot. Zanim się to udało byliśmy cali mokrzy. I moja pierwsza myśl: Cholera! Większość mojego życia, czyli wtedy ponad 20 lat, marzyłam o tym miejscu, a teraz nic nie będę widziała, ponieważ całe wzgórza będą w chmurach. No trudno, trzeba było wziąć się w garść, iść pod prysznic, a następnie spać. Planowaliśmy pobudkę wcześnie rano, aby wejść na szczyt, jak tylko otworzą pieszy szlak. Muszę nadmienić, że na polu namiotowym prysznic zasilany jest górskim nurtem rzeki, czyli ma temperaturę ok. 5 stopni. Nie powiem, żeby to było najprzyjemniejsze przeżycie dnia, szczególnie po tym jak zmokliśmy, ale trzeba było to przetrwać. Moja kąpiel powiązana była z odśpiewaniem arii w połączeniu z bluzgami. Pięknie pachnący zapadliśmy w przerywany sen, aby rano udać się po spełnienie mojego marzenia.


Oprócz możliwości wejścia pieszo na górę, na której rozpościera się Machu Picchu, można tam również wjechać autobusem z Aguas Calientes. Nie sprawdzałam kosztu, ponieważ taka opcja w ogóle nie była brana przez nas pod uwagę. Byłam wręcz zszokowana i nie spodziewałam się tego, że ten obiekt ten będzie tak łatwo dostępny. Ehh, marzycielka z mnie.

Przed godziną 6:00 rano staliśmy już przygotowani na otwarcie szlaku, aby dostać się na górę. Wejście zajęło nam około godzinę. Ja naprawdę nienawidzę schodów, a te były kamienne i ciągnęły się cały czas stromo w górę. Ledwo „zipiałam” 😉, ale w końcu dotarliśmy! Sprawdzono nasze bilety (są imienne) i dokumenty. Stanęłam naprzeciwko mojego marzenia. Jedyny dysonans w wyobrażeniu i rzeczywistości – to ilość turystów. Dzikie tłumy, które zadeptują to święte miejsce.

Po ponad 20 latach w końcu się spełniło! Dotarłam na Machu Picchu. Byłam taka szczęśliwa. Cała ta energia pulsowała ze mnie gorącymi falami. A może było to zmęczenie, niewyspanie i wysiłek? Czułam również energię tego miejsca, ziemia dzieliła się z tymi, którzy byli na to otwarci.

No dobrze, ale czym w ogóle jest Machu Picchu? Jest to miasto, które zostało zbudowane w drugiej połowie XV wieku i to najlepiej zachowane inkaskie dziedzictwo. Na szczęście nigdy nie zostało odnalezione przez Hiszpanów. Odkryte w 1911 roku i przedstawione szerszej publice. Mieszkało tam ponad 700 osób. Wzniesione z jasnoszarego granitu, pełniło funkcję obronną, gospodarczą, a nade wszystko ceremonialną. Zamieszkiwane głównie przez wyższe sfery inkaskie, do której należeli kapłani. Podzielone było na dwie części: górną z pałacem, świątynią, grobowcem, i Intihuatana (rytualny kamień/zegar astronomiczny lub kalendarz Inków) oraz dolną z domami mieszkalnymi i warsztatami. Otoczone górami z pięknymi tarasami uprawnymi na zboczach, chroniącymi również przed erozją i osunięciami ziemi. Niestety było zamieszkałe tylko przez 80 lat. Co, tak naprawdę skłoniło Inków do opuszczenia swojego pięknego domu, już chyba na zawsze pozostanie tajemnicą. Czy była to ospa, czy wojny w innych częściach Imperium? Nie wiadomo.

Spędziliśmy tam kilka godzin. Przechadzając się po pozostałościach miasta, które należało do wielkiego inkaskiego imperium. Byliśmy podirytowani tłumami turystów, przelewającymi się przez to piękne miejsce oraz dźwiękami silników autobusów, podjeżdżających pod same bramy. Zmęczeni, zniesmaczeni wysokimi cenami, ale nade wszystko zadowoleni. Naprawdę warto było! Nasz trud, pokonana trasa i wszelkie niedogodności, został zrekompensowany. Machu Picchu jest niesamowite. Są miejsca na tym globie, które zobaczyłam raz i mi wystarczy. Chociażby Angkor Wat w Kambodży, a są takie jak właśnie to, że chciałabym móc tam kiedyś wrócić. Stoisz na wprost Machu Picchu, podziwiając je z oddali i wprost nie możesz oderwać oczu oraz opisać szczęścia, jakie ci towarzyszy.

Wiem, że zdjęcia koliberków, nie są świetnej jakości, ale one były takie urocze.

Pamiętajcie – spełniajcie swoje marzenia i nigdy ich nie porzucajcie! Marzcie o rzeczach wielkich i realizujcie je! Ja mam ich całą listę i krok za krokiem, staram się je doprowadzać do końca. A mąż mi w tym wytrwale sekunduje 😊.

88 wyświetleń0 komentarzy
  • Zdjęcie autoraMegi

Zaktualizowano: 23 sie 2020

Okolice Cuzco i Święta Dolina Inków to ciekawa kombinacja prekolumbijskich twierdz, miejsc kultu (gdzie naprawdę, czuć wysokie wibracje energii) oraz cmentarzysk inkaskich władców. Wycieczkę po okolicach można zorganizować samemu (autobusem, taksówką lub na piechotę, jeśli macie czas) albo udać się z licznymi lokalnymi biurami podróży. My zaczęliśmy od Pisaq. Aby zwiedzić to małe miasteczko, skorzystaliśmy z lokalnego, przeładowanego autobusu. Odjeżdżają one z dworca co 30/40 min.


Pisaq położony jest ok. 30 km od Cuzco, składa się z części inkaskiej i kolonialnej. Możemy tu zwiedzić niesamowity park archeologiczny, który rozciąga się na wzgórzu i pilnuje wstępu do doliny. Inkowie większość swoich miast budowali na planie przypominającym zwierzę i to ma zarys Kuropatwy (tak również tłumaczymy nazwę tego miasteczka z języka keczua). W skład formacji wchodzi: Świątynia Słońca (ustępuje swoją świetnością tylko świątyniom na Machu Picchu), fontanny, platforma, gdzie odbywały się ceremonie, cytadela oraz cmentarz w skałach. Inkowie stworzyli system trasów na zboczach doliny, wówczas przeznaczone były pod uprawy rolne. Usytuowane zawsze w stronę słońca, dostarczały wyjątkowo obfite plony oraz tym samym zapewniały samowystarczalność miastu (niektóre z nich są nadal w użytku). Miasto było odpowiedzialne za ruch pomiędzy Imperium a Paucartambo na granicy z lasem deszczowym. Niektóre źródła podają, że powstało jako twierdza obronna dla Cuzco. Zostało zniszczone przez Hiszpanów ok. 1530 roku, a odbudowane w kolonialnym stylu około roku 1570. Spacer zajmuje kilka godzin tak, aby móc nacieszyć oczy pięknymi widokami i poczuć energię tego miejsca. Szlak jest dobrze oznaczony. Niestety nie mam żadnych zdjęcia z tego miejsca (podejrzewam, że tak, jak w przypadku mojego wymarzonego Machu Picchu wyczerpały się baterie zarówno w telefonie, jak i w aparacie). Będąc w Pisaq można kupić bilet wstępu na daną atrakcję lub wykupić droższy bilet, który obejmuje kilka różnych miejsc i jest ważny 10 dni (to spory wydatek, ok. 170 zł) – Boleto Turistico del Cuzco. Jak już zwiedzisz pozostałości pradawnego miasta, możesz zejść do centrum i tam zatopić się w barwnym tłumie. We wtorki, czwartki i niedziele w Pisaq odbywa się targ. Będziesz mógł na nim zaobserwować wielu Indian sprzedających swoje produkty albo bezpośrednio, albo innym, którzy mają swoje stragany. Produkty będą tu nieznacznie tańsze niż w Cuzco. Nie wiem, czy to nie uległo zmianie na przestrzeni lat, w końcu to bardzo popularne miejsce. My przechadzaliśmy się niespiesznie podziwiając rękodzieło, produkcję chleba czy obserwowaliśmy, jak miejscowi ludzie się targują. Jest on sporych rozmiarów, można znaleźć dużo miejsc z dobrym jedzeniem lub jakąś małą restauracyjkę w bocznej uliczce.

Kolejną miejscowością, którą można zwiedzić jest Ottantaytambo. Zbudowana na dwóch wzgórzach w drodze do Machu Picchu, rozpościera się na powierzchni 600 hektarów. Pięknie wpleciona w górski krajobraz zapewni wam moc, zapierających dech w piersiach widoków. Powstała w XV wieku i stanowiła ośrodek militarny, agrokulturalny oraz astrologiczny. Większa cześć zbudowana jest z kamieni polnych, natomiast część świątynna z kamieni o gładkiej powierzchni, sprowadzanych tu z kamieniołomów, usytuowanych po drugiej stronie rzeki Urbamby. Jak sobie radzili z blokami kamiennymi, które ważyły kilka ton, do tej pory pozostaje to zagadką. Druga sprawa, o której wspominałam w poprzednim wpisie, to konstrukcja budynków. Mury zbudowane są z idealnie dopasowanych, różniących się wielkością kamieni, połączonych ze sobą. Nie użyto do tego żadnej zaprawy, a mimo to przetrwały wiele trzęsień ziemi – niesamowite. Dodatkowo, zastosowane małe okienka w murach wpływały na doskonałą akustykę miejsca. Mianowicie, krzycząc przez nie na samym dole, dźwięk był słyszalny na szczycie osady, co umożliwiało komunikację bez męczącej wspinaczki.


Po zwiedzaniu Ottanataytambo, można udać się do Chinchero (30 km od Cuzco), gdzie podobno narodziła się tęcza, a przynajmniej tak twierdzili Inkowie. Niesamowitym jest fakt, iż w każdym z wymienionych przeze mnie miejsc, można nadal spotkać ludzi ubranych w tradycyjne stroje. Są barwne i bardzo przyciągają wzrok. Kwestią wyjaśnienia, wiele razy miałam okazję zrobić zdjęcia różnym osobą, ale nie wykorzystałam ich ze względów poglądowych. Nie chcę ingerować w prywatną strefę innych osób. To, ile razy dziennie są fotografowani przez turystów, nie zawsze musi być dla nich komfortowe.

W Chinchero możemy zaznajomić się z etapami powstawania kolorowych, tradycyjnych, inkaskich materiałów. Jest tu dużo, przydomowych warsztatów, gdzie kobiety stosują stare metody tkania oraz farbowania tkanin, naturalnymi barwnikami roślinnymi. Na tutejszym targu, można zakupić wiele, ciekawych produktów. Kolorowe poncho, które jest utkane z tkaniny barwionej ręcznie, jest zdecydowanie droższe od tych maszynowych.

Jeśli jeszcze mało wam zwiedzania, warto pojechać do Salineras de Maras, niestety my już nie zdążyliśmy tam dotrzeć, mimo ogromnych chęci. Oddalone są od Cuzco o 35 km. Solne baseny, rozpościerające się na górskich trasach (jest ich ok. 3000 tysięcy). Wypełniane są wodą źródlaną, następnie czeka się na jej odparowanie, po czym zbiera powstałe kryształki soli. Są różniej wielkości i kolorów, w zależności od występujących w wodzie pierwiastków. Do dzisiaj pozyskuje się tu sól ręcznie. Warto wybrać się na spacer. Jednak bądźcie ostrożni, aby nie wpaść do któregoś z basenów.


Jest jeszcze kilka miejsc, o których czytałam, że są warte zobaczenia, między innymi: Sacsayhuaman (ruiny przypominające głowę pumy), inkaskie sanktuarium Q’enqo, Tombomachay (miejsce spoczynku inkaskich władców), oraz Moray („laboratorium”, gdzie prowadzili doświadczenia nad uprawą roślin). Nam niestety zabrakło na nie czasu.


W następnym wpisie zapraszam, na odkrycie wraz ze mną Machu Picchu.

31 wyświetleń0 komentarzy
bottom of page