top of page
  • Zdjęcie autoraMegi

Wyjazd do Ameryki Południowej - Paraty pierwsze na liście!

Zanim udało mi się spełnić marzenie o wyjeździe do Ameryki Południowej, oczywiście podróżowałam, ale były to urlopy stosunkowo krótkie i bardziej zorganizowane. No, ale jak to z marzeniami bywa, wymykają się one spod kontroli. Miała to być wyjątkowa, długa i jedyna tak podróż w naszym życiu… chyba pierwsza z wielu kolejnych 😊.

We wcześniejszym poście wspominałam Wam, jak wyglądała nasza „nie organizacja” wyjazdu. Zważywszy na to, że oprócz biletów lotniczych do Sao Paulo w Brazylii nie mieliśmy żadnych planów ani rezerwacji, mogliśmy improwizować. Co w sumie, wychodzi nam najlepiej. W samolocie poznaliśmy Wojtka, który doradził nam, aby prosto z Sao Paulo pojechać do Paraty. Po wylądowania w Brazylii, Wojtek został na lotnisku, żeby odebrać swoją dziewczynę Sol, która miała przylecieć z Barcelony następnego dnia. Umówiliśmy się, że jak dojadą do Paraty, to się spotkamy.


Paraty to małe postkolonialne miasteczko, założone przez Portugalczyków. Leży na trasie dawnego Złotego Szlaku, który pozwalał na transport złota, tytoniu i kawy z ziem Brazylii do Lizbony.


Zaczynając od początku. Przed wylotem z Polski mieliśmy tylko jeden dzień wolny i masę rzeczy do zrobienia. Musieliśmy spakować nasze plecaki, resztę rzeczy zawieźć do przyjaciół, zaopatrzyć kota w żwirek i jedzenie oraz spotkać się z przyjaciółmi. Teraz jak widzę to z perspektywy czasu, nie było szansy, żeby to dobrze zorganizować, tym bardziej, że większość czasu spędziliśmy na lunchu. Na 30 minut przed wyjściem z domu, pakowałam do plecaków ostatnie drobiazgi. Z Krakowa do Sosnowca pojechaliśmy BlaBlaCarem do przyjaciela mojego męża, gdzie spędziliśmy długi i miły wieczór. Około 4:00 rano zostaliśmy odwiezieni na lotnisko do Pyrzowic, skąd mieliśmy lot do Mediolanu-Bergamo. Po wylądowaniu udaliśmy się na szybkie zwiedzanie miasteczka, które pięknie rozpościera się na wzgórzu. Dopiero w trakcie zwiedzania zorientowałam się, że kolejny lot mamy z innego mediolańskiego lotniska - Malpensa, które jest oddalone o prawie 100 km. Dlatego też postanowiliśmy udać się na dworzec główny w Mediolanie i stamtąd wyruszyć w dalszą drogę na lotnisko. Lot mieliśmy wieczorem, więc zdążyliśmy zjeść lunch i zwiedzić najbliższą okolicę. Z Mediolanu-Malpensa polecieliśmy do Stambułu i tam musieliśmy czekać do rana na kolejny lot, już bezpośredni do Sao Paulo. Teoretycznie linie lotnicze miały zapewnić nam nocleg, ale żeby móc z niego skorzystać, musielibyśmy wykupić wizę, która kosztowała 25 $ od osoby, ponieważ hotel znajdował się poza lotniskiem. Czas oczekiwania na następny lot wynosił około 8 godzin, więc stwierdziliśmy, że nie opłaca się nam zakup wiz i postanowiliśmy poczekać na lotniskowych ławkach. Znaleźliśmy zaciszne miejsce, podłożyliśmy nasze małe plecaki pod głowy i staraliśmy się zasnąć, co wcale nie jest łatwe na tak dużym i głośnym lotnisku. Dotrwaliśmy do godziny 5:00 rano i udaliśmy się na kolejny lot do mojej wymarzonej Ameryki Południowej. Za te wszystkie loty zapłaciliśmy ok. 900 zł od osoby, co uważam za całkiem dobrą cenę (tym bardziej, że loty na trasie Mediolan - Stambuł - Sao Paulo, były lotami powrotnymi - oczywiście z powrotnych biletów nie skorzystaliśmy). I tak po ponad 50 godzinach podróży dotarliśmy na miejsce, ale na tym nie koniec. Jak już wspominałam, zdecydowaliśmy się na dalszą podróż do Paraty.


I tu pierwsza logistyczną zagwozdką było opuszczenie lotniska tak, aby odnaleźć terminal autobusowy, z którego moglibyśmy dojechać na dworzec w centrum miasta. Wiem, może się to wydawać śmieszne, ale to było naprawdę olbrzymie lotnisko i nie było żadnych napisów w języku angielskim. No cóż, po ponad godzinnym spacerze przez terminal i próbach dopytania się w języku angielskim, gdzie jest dworzec, poddaliśmy się. I w tym momencie zza zakrętu wyłoniła się para, która leciała z nami w samolocie. Po krótkiej rozmowie, okazało się, że mają zamówioną taksówkę i jeśli tylko dołożymy się do przejazdu, podrzucą nas na dworzec.


Czekając na autobus, wypłaciliśmy pieniądze z bankomatu oraz udaliśmy się na szybki posiłek. W Paraty według planu powinniśmy być ok. 2:00 w nocy. Niestety autobus, którym podróżowaliśmy zepsuł się po drodze, a na podstawienie nowego czekaliśmy ok. 2 godzin. Tym sposobem na miejsce dotarliśmy ok. 6:00 rano. Byliśmy ekstremalnie zmęczeni. Zdecydowaliśmy, że weźmiemy pierwsze miejsce do spania, jakie uda się nam znaleźć. Nie wiedzieliśmy czy ktoś nam otworzy o tak wczesnej porze, ale udało nam się znaleźć pokój zaraz obok dworca. Po ponad 60 godzinach w drodze, dotarliśmy do swojej pierwszej destynacji i w końcu mogliśmy odpocząć. Zanim położyliśmy się do czystej pościeli, musieliśmy (i chcieliśmy) wziąć prysznic. Zaraz po nim usłyszeliśmy pukanie do drzwi i pani gospodyni zaprosiła nas na śniadanie. Czekała nas miła niespodzianka. Wybór jedzenia był ogromny, a my strasznie głodni. Po zaspokojeniu naszej kolejnej potrzeby, udaliśmy się do pokoju. Ja, bardzo zadowolona, że w końcu będzie mi dane wyspać się w wygodnym łóżku, usłyszałam pytanie od męża: „To, co idziemy się rozejrzeć po miasteczku?” Chyba możecie sobie wyobrazić moja minę, myślałam, że go zabiję! I zgadnijcie, co się stało po 30 minutach, zwiedzaliśmy już Party… 😊


Miasteczko jest bardzo urokliwe, ale niestety przez pierwsze 2 dni pogoda nam nie sprzyjała, było dość pochmurnie i przez to zdjęcia są dość ponure. Już na miejscu uznaliśmy, że zostaniemy tam przez kilka dni, aby się zaaklimatyzować i odpocząć. Zabudowa Paraty przypomina małe portugalskie miasteczka osadzone przy drogach, wyłożonych kostką brukową… po prostu magia. Szczególnie piękne z samego rana, kiedy nie ma jeszcze turystów, a wszelakie sklepy z pamiątkami są pozamykane. W godzinach porannych duża część Paraty zalewana jest wodą, wygląda to jak powódź, ale jest to celowy zabieg, którego zadaniem jest oczyszczenie ulic miasteczka. Z tego powodu w większości sklepów oraz pensjonatów, często roztacza się delikatny zapach wilgoci, do czego można się szybko przyzwyczaić.

Paraty zostało założone w XVII wieku przez Portugalczyków przy brazylijskim wybrzeżu Costa Verde, a stworzone za pomocą rąk afrykańskich niewolników. Jak już wspomniałam, leży na trasie Złotego Szlaku i pełniło funkcje portu. Do dziś można spacerować pozostałościami szlaku, który ciągnie się wzdłuż wybrzeża, ale jest zatopiony w lesie. Miasteczko rozwijało się bardzo prężnie i miało wielu bogatych fundatorów, dzięki czemu obecnie możemy podziwiać dużo pięknych budowli oraz pozostałości portugalskiej twierdzy na wzgórzu górującym nad miastem. Ciekawostką jest fakt, że można zwiedzić trzy kościoły z okresu założenia miasta. Wówczas każdy z nich miał inne przeznaczenie: jeden służył afrykańskim niewolnikom, drugi przeznaczony był dla wyzwolonych mulatów, do trzeciego mieli wstęp tylko biali obywatele miasta. Niestety przez powtarzające i nasilające się ataki piratów - Paraty zostało wykluczone ze szlaku, a miasteczko powoli traciło na znaczeniu, popadając w zapomnienie. Może właśnie dzięki temu zabudowa z tego okresu zachowała się w tak dobrym stanie.

Miasteczko jest dość kolorowe, cała zabudowa jest pobielona, ale drzwi i okiennice zostały pomalowane we wszystkie kolory tęczy. I właśnie to na tle brukowanych, kamiennych uliczek stwarza niezapomniany klimat. Całe centrum historyczne zamknięte jest dla ruchu samochodowego, a mieszkańcy używają rowerów z przyczepkami lub bryczek, aby przewozić swoje towary. My spędziliśmy ok. dwóch dni przechadzając się po uliczkach, chłonąc miłą atmosferę tego miejsca. Niestety z tego, co pamiętam ceny są stosunkowo wysokie, zarówno jeśli chodzi o noclegi, jak i o restauracje oraz sklepy z pamiątkami i rękodziełem. Z tego też powodu, znaleźliśmy tańszą opcję noclegową niż na początku. Przenieśliśmy się do posady (małego pensjonatu), którą prowadził przyjaciel Wojtka, Ricardo. Miejsce nazywa się Estalagem Colonial i mieści się w ścisłym centrum. Najlepsze śniadania w całej naszej podróży! Świeżo wyciskane soki, świeże pieczywo, jajka o jakie poprosisz (jajecznica, na miękko, sadzone), drożdżówki, świeże owoce, ser, wędlina, marmolada. Każdy znajdzie coś dla siebie.

Plaża w Paraty nie jest zachwycająca. Dlatego też Wojtek zaproponował nam wybór Trindade, który jest oddalony od Paraty ok. 25 km. Aby się tam dostać, skorzystaliśmy z lokalnego i taniego autobusu. Sama droga jest bardzo malownicza, mijaliśmy po drodze plantacje bananowców oraz dżunglę.

Trindade to miasteczko stworzone dla turystów. Wzdłuż głównej ulicy usytuowanych jest wiele restauracji oraz sklepów z pamiątkami. Z tego co pamiętam ceny były przystępne, może dlatego, że głównie spotykaliśmy tam rdzennych mieszkańców. Znajdują się tam co najmniej trzy ładne i czyste plaże oraz naturalne, morskie baseny stworzone z układu skał. Aby dostać się do basenów, trzeba skorzystać ze ścieżek, które prowadzą przez dżunglę.

Pewnego dnia Wojtek i Sol zaproponowali nam wspólną wyprawę do Cachoeiras. Są to wodospady, do których można dotrzeć lokalnym autobusem do Penha, a następnie pieszo w głąb dżungli. Dzięki temu mogliśmy skorzystać z daru natury, jakim są skalne ślizgawki, które utworzyły się wskutek erozji na rzece. Świetne miejsce na dobrą zabawę. Widoki niezapomniane, choć ze względu na słaby aparat, zdjęcia nie oddają tego klimatu.

Spędziliśmy w Paraty i okolicach naprawdę miły czas. Czytałam różne opinie o tym miejscu, nie wszystkie pozytywne. Dla nas było ono zdecydowanie warte naszego czasu. To tam w ogrodzie Ricarda – naszego gospodarza, pierwszy raz karmiłam małpki Sagui i widziałam koliberki, które spijały nektar z kwiatów. Jak dla mnie magiczne doświadczenie.

126 wyświetleń0 komentarzy

Ostatnie posty

Zobacz wszystkie
bottom of page