top of page
  • Zdjęcie autora: Megi
    Megi
  • 29 cze 2020
  • 3 minut(y) czytania

Pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia spędziliśmy w autobusie do Santiago de Chile. Patrząc na przebyty dystans (około 370 km) trasa mogłaby się wydawać krótka i przyjemna. Nic bardziej mylnego. Rzeczywiście nie jest długa, ale prowadzi przez góry Andy i jest bardzo wymagająca. Do tego musimy doliczyć czas, który trzeba spędzić na granicy argentyńsko-chilijskiej, która znajduje się na przełęczy. Aby się do niej dostać jedzie się ciągnącymi wiele kilometrów serpentynami, co niestety nie wpływa dobrze na żołądki większości podróżujących. W sumie podróż trwała ok. 10 godzin, z czego trzy spędziliśmy na granicy. Całe szczęście wszelkie niewygody rekompensują widoki – góry są niesamowite.

Do stolicy Chile dojechaliśmy w okolicach godziny 23:00, nie mieliśmy żadnego planu, ale wiedzieliśmy, że nie chcemy zostać w kolejnym dużym mieście. Postanowiliśmy poszukać autobusu, który jedzie dalej. W swoich notatkach odnalazłam nazwę kolorowego miasteczka – Valparaíso. Transport odchodził za kilka godzin. Skorzystaliśmy z wolnego czasu i poszukaliśmy czegoś do jedzenia.


Kolejne 2 godziny spędziliśmy w drodze. Do Valparaíso dojechaliśmy ok. 6:00 rano. Poczekaliśmy aż otworzy się targ przy dworcu, gdzie zjedliśmy śniadanie, a następnie zaczęliśmy szukać noclegu. Okazało się, że ceny pokoi są dość wysokie. Ponadto kończyły się nam pieniądze na karcie kredytowej i wciąż czekaliśmy na zwrot pieniędzy z banku. W końcu udało się nam znaleźć stosunkowo niedrogi hostel, w którym po południu miał się zwolnić pokój dwuosobowy. Postanowiliśmy zostać tylko jedną noc i ruszyć w dalszą drogę.


Valparaíso jest bardzo kolorowe, a jego nazwę można przetłumaczyć jako Rajska Dolina. Ciągnie się wzdłuż portu i umiejscowione jest na 43 wzgórzach zwróconych do Oceanu Spokojnego. Miasto było wielokrotnie niszczone przez trzęsienia ziemi. Dolna jego część zabudowana jest kolonialnymi budynkami, kościołami i pięknym placem pośrodku dzielnicy wraz z miejskim ratuszem. Górna część natomiast jest bardziej chaotyczna i wielobarwna. Uchodzi za niezbyt bezpieczną – nie poleca się turystom wieczornych spacerów z aparatem w ręku, ponieważ można go stracić. Każdy dom pomalowany jest na inny kolor. Tak jak i w Buenos Aires, są to pozostałości farb wykorzystywanych w porcie. Dwie części miasta połączone są ze sobą systemem schodów oraz kolejkami szynowymi – ascensores.

Według mnie miasto to mogłoby zostać okrzyknięte stolicą street artu. Murale zakrywają mało atrakcyjne budynki i można je spotkać w całym mieście. Jest ich bardzo dużo. Tak naprawdę na każdym kroku pojawiają się kolejne, a każdy z nich jest w innym klimacie. Od abstrakcyjnych po naturalistyczne. Niektóre z nich są tylko dobre, a inne to prawdziwe dzieła sztuki. To właśnie im miasto zawdzięcza tak niepowtarzalną atmosferę.

Po całym dniu wędrowania miejskimi ulicami warto zejść w dół, aby nieco odpocząć i posiedzieć na falochronie nad oceanem. Widok wylegujących się w słońcu lwów morskich jest naprawdę kojący.

Jeśli starasz się być oszczędnym w trakcie podróży, to jedzenia polecam poszukać na lokalnym targu, który pełen jest różnego rodzaju dobroci. Zawsze jest świeżo i według nas naprawdę dobrze, jeśli chodzi o walory smakowe. W wielu restauracjach posiłki nie są warte swojej ceny i często bywają zwyczajnie niesmaczne. To właśnie na jednym ze straganów pierwszy raz w życiu jedliśmy pyszne ceviche. Gdyby nie było podane w plastikowym opakowaniu, to spokojnie mogłoby uchodzić za wykwintne danie. Do tej pory nie pociągały mnie surowe ryby, ale to danie było po prostu rewelacyjne! Cienko pokrojone kawałki, zalane sokiem z limonki, do tego cebulka w piórka, drobno posiekana papryczka chili i kolendra oraz oliwa, sól i pieprz do smaku. Petarda! Wszystko było przyrządzane na miejscu, a ryby świeże z porannego połowu.

Intensywnie spędzony dzień zwieńczyliśmy zakupem butelki chilijskiego Carmenere i udaliśmy się do hostelu, aby odpocząć. Przy szklaneczce wina obmyśliliśmy dalszy plan podróży. W końcu następnego dnia czekała nas długa trasa.

  • Zdjęcie autora: Megi
    Megi
  • 25 cze 2020
  • 4 minut(y) czytania

Będąc w Buenos Aires zastanawialiśmy się, gdzie możemy udać się dalej. Już wiedzieliśmy, że nie mamy wystarczającej sumy pieniędzy, aby jechać do Patagonii. Rozważaliśmy również odwiedzenie nadmorskiej miejscowości Mar del Plata, ale niestety nie była ona na trasie do Peru. Najlepszym wyjściem z tej sytuacji było zatem podążenie prosto do Mendozy. Do pokonania mieliśmy ok. 1100 km, trasa zajęła nam jakieś 17 godzin.

W drodze do Mendozy, natknęliśmy się na wiele demonstracji. Oto jedna z nich.

Będąc w Mendozie bardzo chcieliśmy udać się na trekking w okolicy Aconcagua, niestety znowu rozbiliśmy się o brak funduszy. Aby wejść na teren parku trzeba mieć pozwolenie i zapłacić za bilet wstępu. Nie pamiętam dokładnie, ale wydaje mi się, że była to kwota ok. 250 $ od osoby.


No i pojawił się następny problem. Poszliśmy do bankomatu wypłacić pieniądze, ale niestety okazało się, że nie możemy. Sprawdziliśmy sześć różnych banków i nigdzie nie byliśmy w stanie podjąć gotówki. Myśleliśmy, że może to kwestia rodzaju karty. Na ten moment mieliśmy tylko Mastercard, bo Visa została unieważniona. Na większości maszyn, była naklejka sugerująca, że karta jest akceptowana. Dopiero po pewnym czasie doszliśmy do tego, dlaczego nie możemy tego zrobić – zapomnieliśmy, że ustaliliśmy niski limit. Na szczęście w pobliżu była kafejka internetowa, w której naprawiliśmy nasz błąd, uff.


Był 22.12, zbliżały się Święta Bożego Narodzenia. Postanowiliśmy, że na te kilka dni zostaniemy w Mendozie, a dopiero po Wigilii wyruszymy dalej. Odwiedziliśmy pobliską wypożyczalnię rowerów i pojechaliśmy zwiedzać okolicę. Przy okazji chcieliśmy znaleźć miejsce, gdzie możemy się zatrzymać na te kilka dni. Przez Internet wyszukaliśmy camping z basenem oddalony ok. 12 km od Mendozy, położony pośród winnic. Uznaliśmy, że skoro mamy rowery możemy sprawdzić, jak on wygląda z bliska.


Upał sięgał 40 stopni. Jechaliśmy większą część trasy pod górkę, a ja byłam cała pogryziona przez komary i pot tylko wzmagał swędzenie. Byłam cała różowa od maści, jaką kupiłam w aptece. Pierwszy raz w życiu i mam nadzieję ostatni, dostałam takiego uczulenia od ugryzień. Naliczyliśmy ponad 150 śladów, całe ciało miałam opuchnięte. Żałuję, że nie zrobiliśmy zdjęcia jak wyglądałam, bo mogę Wam przysiąc, że upodobniłam się do Sigma i Pi (jeśli pamiętacie ten program 😊). Po dojechaniu na camping okazało się, że ceny są bardzo wysokie. Wychodziło około 40 zł więcej niż w hostelu, a przecież był to tylko nocleg w namiocie. Powiem to tak, choć nie mieliśmy zbyt dużo gotówki, bylibyśmy skłonni zapłacić więcej, bo widok był naprawdę piękny. No i ten basen, przy takim upale. Niestety w dniach 24-25.12 mieli zamknięte.


Powrót do miasta okazał się dla nas dość niefortunny. Do 18.00 trzeba było oddać rowery do wypożyczalni. Była godzina 17.30, a ja złapałam gumę. R. oddał mi swój rower, kazał jechać i zatrzymać pracowników, a on sam miał przyprowadzić mój sprzęt.


Dojechałam w ostatnim momencie, kiedy pracownicy już wychodzili. Przyjęli mój rower i powiedzieli, żeby drugi odstawić na pobliski komisariat policji, a oni rano go odbiorą. No więc, usiadłam sobie na pobliskim murku i czekałam na mojego męża. Zrobiło się szaro, a jego nadal nie było. W końcu miał do przejścia około 8 km. Już trochę zaczęłam się martwić, ale na szczęście się pojawił. Po długich pertraktacjach z policjantami zgodzili się przyjąć rower i mogliśmy wrócić do hostelu, aby przygotować kolację. Oczywiście, uzbroiwszy się najpierw w spray przeciw komarom.

Kolejny słoneczny dzień wykorzystaliśmy na odwiedzenie winnic. Z Mendozy pociągiem udaliśmy się w godzinną podróż do Maipú. Na miejscu odwiedziliśmy kilka winnic, w tym naszą ulubioną Bodegas Lopez. Prowadzona jest przez tą samą rodzinę od czterech pokoleń od 1898 roku. Zwiedzanie z przewodnikiem wraz z degustacją jest darmowe, trzeba jedynie na koniec zakupić chociaż kieliszek wina. Pomimo tego, że odwiedziliśmy już wiele różnych miejsc, tego rodzaju, ta jest naprawdę warta poświęconego czasu. Podczas oprowadzania świetnie zostaje przybliżony proces produkcji wina od uprawy winorośli po butelkowanie i dystrybucję. Przewodnik mówi bardzo dobrze po angielsku. Po obejrzeniu całości i degustacji, będąc już w dobrych humorach, poszliśmy zaopatrzyć się w wino. Wybraliśmy butelkę Malbeca, białe wino oraz jedno musujące. Za wszystko zapłaciliśmy ok. 45 zł, a zakupy należały do bardzo smacznych i udanych. Spędziliśmy cudowny dzień.

Choinka też była

Na Wigilię opracowaliśmy sobie plan specjalny. Dowiedzieliśmy się, że w okolicy jest park z gorącymi źródłami. Niestety zdjęcia robiliśmy tylko telefonem i nam zginęły.


Termas Cacheuta oddalone jest około 40 km od Mendozy. Wspaniałe miejsce na relaksujący dzień. Można skorzystać z ciepłych i zimnych basenów. Część z nich utworzona została w skałach. Piękne tarasy, ślizgawki, a wszystko to otoczone skalistymi wzgórzami. Wstęp kosztował ok. 30 zł za cały dzień. Po południu wyszliśmy do pobliskiej „restauracji” na obiad, wybór dań nie był zbyt duży. Zamawiało się zestaw mięs. Przy każdym stole rozstawiony był grill, gdzie samodzielnie kończyło się grillować własne kawałki. Do zestawu podawane były warzywa i zapiekane ziemniaczki, a wszystko popijaliśmy dobrym, zimnym, lokalnym piwem. Tak właśnie wyglądała nasza Wigilia. Po „wieczerzy” udaliśmy się na termy. Po całym dniu w słońcu i w wodzie, późnym popołudniem wyruszyliśmy w drogę do hostelu, aby wypić nasze świąteczne wino musujące.


W czasie oczekiwania na autobus, który miał nas zawieźć do Mendozy widzieliśmy, jak lokalna społeczność przygotowuje świąteczną fiestę. W kilku punktach w centrum miasteczka rozpalone były duże ogniska z wbitymi w środek metalowymi prętami, o które oparte były kraty. Na tak przygotowany ruszt układana była cała, rozcięta na pół krowa. Jest to rytuał angażujący rodziny, przyjaciół, sąsiadów – całe wioski. Często takie Barbecue trwa do białego rana. Na ulice wynoszone są stoły, różne dodatki do mięs, pieczywo, sałatki i pikantny sos chimichurri. Przeważnie towarzyszą temu występy lokalnych zespołów albo mieszkańcy przynoszą instrumenty i zaczyna się improwizacja.


Po dojechaniu do hostelu spakowaliśmy plecaki i uznaliśmy, że rano ruszmy w dalszą drogę, do Santiago de Chile.

  • Zdjęcie autora: Megi
    Megi
  • 21 cze 2020
  • 8 minut(y) czytania

Zaktualizowano: 22 cze 2020

Po zobaczeniu pięknych wodospadów wysuszyliśmy rzeczy, spakowaliśmy plecaki i udaliśmy się w dalszą drogę. Do pokonania mieliśmy ok. 1300 km. Kolejna długa i nużąca podróż. Najpierw dojechaliśmy lokalnym autobusem do granicy z Paragwajem. Następnie pieszo przekroczyliśmy granicę i Międzynarodowy Most Przyjaźni rozciągnięty (na pół kilometra długości) nad rzeką Parana, dostając się do miasta Ciudad del Este. Przejście przez obie granice zajęło nam ponad godzinę.


Bez większych problemów udało się nam znaleźć miejsce, z którego odjeżdżają autobusy do Buenos Aires. Podróż trwała ok. 20 godzin i nie było żadnego postoju. W cenę biletu wliczone były posiłki: obiad, kolacja, śniadanie oraz ciepłe napoje i woda, które były serwowane przez hostessę. Toaleta była dostępna w autobusie. Niestety mimo wygodnych, rozkładanych foteli była to bardzo męcząca podróż.


W końcu dotarliśmy do Buenos. Jeszcze będąc w Brazylii zabukowaliśmy hostel przez lokalną stronę internetową, zapłaciliśmy zadatek i prosto z dworca udaliśmy się pod zapisany adres. Do przejścia mieliśmy około 4,5 km z ciężkimi plecakami, w pełnym słońcu. Kiedy doszliśmy na miejsce powiadomiono nas, że nie ma żadnych wolnych miejsc, a oni nie prowadzą rezerwacji internetowych. No cóż, okazało się, że pierwszy raz zostaliśmy oszukani. Dobrze, że zadatek nie był wysoki. Nauczeni doświadczeniem, korzystaliśmy już tylko ze znanych nam portali lub szukaliśmy noclegu będąc już na miejscu.

Nie mając żadnego planu, zapytaliśmy kilka młodych osób na ulicy o rekomendacje miejsca noclegowego. Ktoś polecił nam hostel, który znajdował się w pobliżu i dodatkowo był w przystępnej cenie. Gdy dotarliśmy do hostelu wzięliśmy prysznic, odpoczęliśmy i poszliśmy zwiedzać najbliższą okolicę.


W nocy dostałam powiadomienie z banku, że nasze konto zostało zablokowane. Jak możecie się domyślić tej nocy nie byłam w stanie spokojnie zasnąć. Czekałam do rana, aby jak najszybciej skontaktować się z bankiem. Rozmowę z konsultantem przeprowadziłam przez Skype, korzystając z międzynarodowych połączeń. Dzięki temu nie musiałam wydać milionów monet. Okazało się, że ktoś dokonał zakupów przy pomocy naszej karty, na łączną kwotę 3000 dolarów. Bank oczywiście zwrócił nam te pieniądze, ale czekaliśmy na nie prawie miesiąc. Od tego momentu mieliśmy do dyspozycji tylko kartę kredytową i trochę dolarów na wymianę. Niestety opłaty za wypłacanie pieniędzy z bankomatu przy użyciu karty kredytowej są wysokie i przez to w trakcie tej podróży straciliśmy ok. 1500 zł. Najprawdopodobniej okradli nas w momencie, kiedy robiliśmy zadatek przez Internet na pierwszy hostel w Buenos Aires. No cóż, było minęło. Człowiek staje się mądrzejszy z wiekiem i z doświadczeniami. Szkoda tylko, że czasem jest to tak bolesne.


Drugiego dnia znaleźliśmy tańszy hostel, bliżej centrum i zatrzymaliśmy się w nim na 4 dni, aż do weekendu, ponieważ R. chciał się udać na słynny pchli targ w dzielnicy San Telmo, który odbywa się w niedzielę. Dobrze, że postanowiliśmy zostać, bo już następnego dnia dostałam wysokiej gorączki i prawie cały dzień spędziliśmy w pokoju. Wyszliśmy tylko do sklepu po zakupy i skorzystaliśmy z kuchni w hostelu, żeby przygotować obiad. Nie spodziewaliśmy się, że wino będzie w cenie wody, co - nie ukrywam - było bardzo miłym zaskoczeniem😉. Nawet to najtańsze było bardzo dobre.


Przez kolejne dni zwiedzaliśmy Buenos Aires. Wyznaczaliśmy sobie cel i chodziliśmy po mieście 15-20 km dziennie, aby poznać miasto i poczuć jego rytm. Jak już Wam wspominałam tę podróż odbyliśmy ponad 5 lat temu, więc nie pamiętam żadnych cen, ale trafiliśmy akurat na duży kryzys w Argentynie. Byłam bardzo zaskoczona cenami, ponieważ wydawały mi się bardzo zawyżone. Z perspektywy czasu myślę, że mogło być to spowodowane utratą pieniędzy. Pamiętam, że kiedy poszliśmy do Tesco po zakupy obiadowe i niedrogie wino wydaliśmy ok. 30 zł więcej, niż na podobne produkty w Polsce. W restauracjach ceny również były wyższe, np. stek kosztował ok. 150-200 zł za osobę, więc stwierdziliśmy, że zjemy je innym razem.


Cały pobyt w Buenos Aires żywiliśmy się przeważnie w street foodach. Kupowaliśmy empanadas (smażone pierożki nadziewane mięsem, warzywami lub serem), argentyńską pizzę (na grubym drożdżowym cieście), szaszłyki mięsno-warzywne, tamales (to także pierogi, ale tym razem zrobione z mąki kukurydzianej z farszem z mięsa, jajek, ziemniaków, cebuli i papryki). Czasami gotowaliśmy sobie w hostelu i przeplataliśmy to wszystko dużą dawką owoców.

Równie mocno co cenami jedzenia, byłam zaskoczona cenami odzieży – były zdecydowanie wyższe niż w Polsce. Za zwykły bawełniany t-shirt w sklepie trzeba byłoby zapłacić ok. 150 zł. Nie wiem jak teraz kształtują się ceny, ale wtedy były stanowczo za wysokie.

W Buenos Aires w pierwszej kolejności zobaczyliśmy Casa Rosada – siedzibę prezydenta Argentyny, znajdującą się przy Plaza de Mayo. To od strony tego placu z balkonu różowego domu przemawiali Juan i Eva Peron oraz śpiewała Madonna w Evicie. Przy placu jest również katedra oraz muzeum historyczne w budynku dawnego ratusza.

Będąc w centrum miasta warto przespacerować się głównym deptakiem Florida. To wzdłuż niego rozciągają się sklepy, stoiska z pamiątkami oraz restauracje. To także tutaj można wymienić dolary (oczywiście na czarno). W trakcie naszej podróży (a na ile się orientuję, jest tak do tej pory) w bankach obowiązywał stały kurs, zupełnie nieopłacalny. Jednak na każdym rogu można spotkać osoby, które wypowiadają tylko jedno słowo – Cambio, oznaczające – wymiana. Jeśli jesteś zainteresowany wymianą dolarów na argentyńską walutę – reale brazylijskie, to wtedy taka osoba zaprowadzi Cię w oddalony od głównej ulicy punkt, np. w głębi centrum handlowego i tam dokonają dla Ciebie wymiany waluty po dobrym kursie. Jest to niezwykle ciekawe, ale i bardzo stresujące doświadczenie, przynajmniej za pierwszym razem, kiedy nie wiesz czego się spodziewać. Zastanawiasz się czy iść gdzieś na ubocze za podejrzanie wyglądającym mężczyzną.


Spacerując po mieście na pewno nie raz przejdziecie przez główną arterię , która ma ponad sto metrów szerokości i kilometr długości. Budowa Avenida 9 de Julio, bo o niej mowa, trwała ponad 50 lat, a nazwa upamiętnia dzień uzyskania przez Argentynę niepodległości – 9.07.1816 r. Przy ulicy usytuowanych jest wiele interesujących budynków, w tym wyróżniający się Teatro Colon oraz ponad 60-metrowy obelisk. Został on zbudowany w 400 rocznicę osiedlenia się pierwszych Hiszpanów.

Chodząc po Buenos Aires bez mapy naprawdę można się pogubić. Pewnego dnia, późnym popołudniem, idąc wzdłuż rzeki odbiliśmy w boczną uliczkę. Dotarliśmy prawie do El Caminito w słynnej dzielnicy La Boca. Uliczkę można podziwiać zarówno na pocztówkach z Argentyny, jak i na milionach zdjęć turystów, którzy ją odwiedzają. Jest bardzo charakterystyczna i wielobarwna. Dzielnica zawdzięcza swoje powstanie włoskim emigrantom, którzy przybyli tu w latach trzydziestych XIX wieku. El Caminito natomiast powstała dopiero na początku XX wieku z elementów pozostałych po budowie statków, a swoje kolory zawdzięcza resztkom farb ze stoczni.


W dzielnicy przeważają długie budowle z małymi blaszano-drewnianymi domkami, połączone wspólnymi galeriami i wewnętrznymi dziedzińcami. Często na jeden domek składa się tylko jeden pokój, a łazienka, kuchnia i salon są współdzielone z mieszkańcami innych domków-pokoi. Z czasem malowanie domów w krzykliwe barwy stało się tu tradycją oraz wabikiem na turystów. Jest tu bardzo dużo galerii, sklepików, barów i restauracji. Spożywając lunch w restauracji np. kotleta milanese, można obejrzeć występ tanga argentyńskiego, którego pokazy organizowane są w wielu lokalach na El Caminito.


Zapomniałam Wam powiedzieć, że do La Boca dotarliśmy ok. godziny 19:00. Dlaczego ma to, aż takie znaczenie? Otóż, dzielnica ta w godzinach późno popołudniowych oraz wieczornych nie należy do najbezpieczniejszych. Turyści nie powinni tam przebywać ani też zbaczać z głównych ulic. Niestety mieliśmy tę niemiłą sposobność się o tym przekonać. Przechodząc obok La Bombonera (sławnego stadionu Boca Juniors) zorientowaliśmy się, że znaleźliśmy się w złym miejscu i o złej porze. Mianowicie wyobraźcie sobie sytuację, która wyglądała trochę jak z filmu. Szliśmy chodnikiem i byliśmy zapatrzeni na stadion, kiedy w pewnym momencie zaczął nas mijać samochód – Cadillac z lat 60 – z głośno puszczoną muzyką. Panowie w aucie zorientowali się, że jesteśmy turystami, zwolnili do naszego tempa, opuścili szyby i wyłączyli muzykę. Samochód nawet przy tak minimalnej prędkości sprężynował i wyglądał, jak z filmów gangsterskich, albo rodem o kartelach. Mężczyźni wyciągnęli łokcie na drzwi auta i jadąc obok, intensywnie się nam przyglądali. Mam wrażenie, że musieli sobie o nas pomyśleć, że albo jesteśmy tak głupi, albo tak odważni. Całe szczęście, nic się nie stało, po paru minutach, podkręcili muzykę i odjechali. A ja w głowie pisałam już czarne scenariusze.

Doszliśmy za róg stadionu i jeśli jeszcze chwilę temu, miałam w głowie pomysł, że jak już tu jesteśmy to może pójdziemy zobaczyć te kolorowe domki, to tak w tamtym momencie wiedziałam, że chcę jak najszybciej iść do głównej ulicy, a najlepiej prosto do hostelu, od którego dzieliło nas około 1,5 godziny spaceru. Za stadionem spotkaliśmy kobietę, która zaczęła do nas coś szybko mówić. Zrozumieliśmy tylko dwa słowa: szybko, wyjście. Pokazywała nam kierunek, w którym musimy się udać. Mówiła to naprawdę z dużym zaangażowaniem, jakby się o nas martwiła.


Do dzielnicy La Boca, na kolorową ulicę El Caminito wróciliśmy dwa dni później w godzinach porannych. Atmosfera była zupełnie inna. Wszędzie słychać było rozmowy, co chwilę mijali nas ludzie i policja, podjeżdżały autobusy wypełnione turystami po brzegi. Było gwarno i radośnie. Z wielu domów słychać było muzykę, a pary tańczyły tango w ogródkach kawiarnianych. Dookoła były rozstawione stragany z pamiątkami, budki z jedzeniem i restauracyjne stoliki.


Dużym zaskoczeniem dla nas była liczba patroli policyjnych spotkanych przez nas na ulicy El Caminito. Naprawdę nie przesadzam, policja była wszędzie. Na każdym rogu ulicy, na przy każdym sklepie. Doliczyliśmy się około pięćdziesięciu mundurowych.

I tu małe uzupełnienie mojej opowieści o wieczornym spotkaniu z „Cadillakiem”. Wówczas nie spotkaliśmy ani jednego policjanta. Czy to przypadek? Nie sądzę. Niestety zdjęcia z tej dzielnicy miałam tylko na telefonie i zachowały się jedynie dwa, kiepskiej jakości.


Chodząc po ulicach Buenos Aires nie sposób pozbyć się wrażenia, że składa się ono z kilku innych, mniejszych miast. Każda z dzielnic jest zupełnie inna i ma swój niepowtarzalny klimat. Co kilka przecznic grana jest różnego rodzaju muzyka na żywo, co ma wpływa na charakter miasta.


Często odwiedzaną przez turystów dzielnicą w mieście jest Recoleta. Jest elegancka, pełna ambasad, drogich butików, przestronnych apartamentów oraz parków. Jednak my udaliśmy się tam z nieco innego powodu. Bardzo chciałam zobaczyć Cementerio de la Recoleta i grób Evy Peron. Cmentarz znacznie różni się od tych, jakie możemy zobaczyć w Europie. Grobowce są monumentalne, wykończone wieżyczkami, kolumnami oraz figurami. Sprawia to wrażenie jakbyśmy znaleźli się w oddzielnym, cichym miasteczku. Następnym miejscem, które postanowiliśmy zwiedzić było Muzeum Sztuk Pięknych.

Blisko centrum oraz miejsca, w którym nocowaliśmy przez te kilka dni zlokalizowana jest dzielnica Puerto Madero. To bardzo nowoczesna, odrestaurowana dzielnica portowa, rozciągająca się wzdłuż kanału rzeki La Plata. Cała wypełniona wieżowcami i apartamentowcami, z dużą ilością barów, restauracji oraz drogich hoteli. Co warto dodać jest tu zdecydowanie spokojniej i ciszej, niż w innych częściach miasta. Doskonałe miejsce na spacer.

Ostatnią z dzielnic, którą chcę przedstawić, a raczej wydarzenie, dla którego tak długo zostaliśmy w Buenos Aires jest niedzielny pchli targ w San Telmo.


San Telmo to najstarsza część miasta, która jest również bardzo kolorowa i czuć w niej artystycznego ducha. Znajduje się tam dużo galerii oraz sklepików z rękodziełem. Feria de San Telmo – pchli targ, odbywający się tam co niedzielę, rozciąga się na przestrzeni 1,5 km, wzdłuż głównej ulicy – Calle Defensta – oraz jej przecznic, wyłączonych z ruchu ulicznego. Głównym punktem jest Plaza Dorrego. W tym miejscu często odbywają się pokazy tanga.


Na targu można kupić naprawdę ciekawe i unikatowe rzeczy: różnego rodzaju rękodzieło, biżuterię, torebki, ręcznie robione buty, antyki oraz ścienne ozdoby. Będąc w pobliżu warto udać się również do Mercado de San Telmo, aby podziwiać konstrukcję tego tradycyjnego argentyńskiego targu. Choć teraz jest już bardzo turystyczny, zjemy tam coś dobrego i kupimy dojrzałe owoce. Kolejną miłą niespodzianką, jaka nas spotkała było odkrycie w bocznej uliczce baru – Kraków. Oczywiście weszliśmy do środka, ale ku naszemu rozczarowaniu nie znaleźliśmy polskiego piwa.

Po powrocie do hostelu opracowaliśmy dalszy plan podróży. Wiedzieliśmy już, że nie uda nam się pojechać do wielu miejsc, które bardzo chcieliśmy zobaczyć, jak chociażby Patagonia. Niestety, ale nie mieliśmy wystarczająco gotówki, aby móc sobie pozwolić na tak daleką podróż. Postanowiliśmy udać się do Mendozy i tam odwiedzić kilka winnic. To kolejna nasza mała pasja, ale o tym już w następnym wpisie.

MAPA BLOGA

NEWSLETTER

Zapisz się i bądź na bieżąco z treścią

Witaj na pokładzie!

Wszystkie opublikowane treści na niniejszym blogu są chronione prawem autorskim. Autorka serwisu "Megi w podróży - w poszukiwaniu swojego miejsca" zastrzega, że materiały fotograficzne oraz elementy graficzne umieszczone w tym serwisie są własnością Magdy Sas-Włoszczowskiej. Kopiowanie, zwielokrotnianie i wykorzystywanie ich do jakichkolwiek celów bez wiedzy i zgody autorki jest zabronione, stanowi naruszenie prawa i może być podstawą do wkroczenia na drogę sądową. Jeśli chcesz użyć zdjęć lub tekstów, skontaktuj się ze mną pod adresem : megipodrozuje@gmail.com 

bottom of page