top of page

Pustynne Chile i kolorowe Valparaíso

  • Zdjęcie autora: Megi
    Megi
  • 29 cze 2020
  • 3 minut(y) czytania

Pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia spędziliśmy w autobusie do Santiago de Chile. Patrząc na przebyty dystans (około 370 km) trasa mogłaby się wydawać krótka i przyjemna. Nic bardziej mylnego. Rzeczywiście nie jest długa, ale prowadzi przez góry Andy i jest bardzo wymagająca. Do tego musimy doliczyć czas, który trzeba spędzić na granicy argentyńsko-chilijskiej, która znajduje się na przełęczy. Aby się do niej dostać jedzie się ciągnącymi wiele kilometrów serpentynami, co niestety nie wpływa dobrze na żołądki większości podróżujących. W sumie podróż trwała ok. 10 godzin, z czego trzy spędziliśmy na granicy. Całe szczęście wszelkie niewygody rekompensują widoki – góry są niesamowite.

Do stolicy Chile dojechaliśmy w okolicach godziny 23:00, nie mieliśmy żadnego planu, ale wiedzieliśmy, że nie chcemy zostać w kolejnym dużym mieście. Postanowiliśmy poszukać autobusu, który jedzie dalej. W swoich notatkach odnalazłam nazwę kolorowego miasteczka – Valparaíso. Transport odchodził za kilka godzin. Skorzystaliśmy z wolnego czasu i poszukaliśmy czegoś do jedzenia.


Kolejne 2 godziny spędziliśmy w drodze. Do Valparaíso dojechaliśmy ok. 6:00 rano. Poczekaliśmy aż otworzy się targ przy dworcu, gdzie zjedliśmy śniadanie, a następnie zaczęliśmy szukać noclegu. Okazało się, że ceny pokoi są dość wysokie. Ponadto kończyły się nam pieniądze na karcie kredytowej i wciąż czekaliśmy na zwrot pieniędzy z banku. W końcu udało się nam znaleźć stosunkowo niedrogi hostel, w którym po południu miał się zwolnić pokój dwuosobowy. Postanowiliśmy zostać tylko jedną noc i ruszyć w dalszą drogę.


Valparaíso jest bardzo kolorowe, a jego nazwę można przetłumaczyć jako Rajska Dolina. Ciągnie się wzdłuż portu i umiejscowione jest na 43 wzgórzach zwróconych do Oceanu Spokojnego. Miasto było wielokrotnie niszczone przez trzęsienia ziemi. Dolna jego część zabudowana jest kolonialnymi budynkami, kościołami i pięknym placem pośrodku dzielnicy wraz z miejskim ratuszem. Górna część natomiast jest bardziej chaotyczna i wielobarwna. Uchodzi za niezbyt bezpieczną – nie poleca się turystom wieczornych spacerów z aparatem w ręku, ponieważ można go stracić. Każdy dom pomalowany jest na inny kolor. Tak jak i w Buenos Aires, są to pozostałości farb wykorzystywanych w porcie. Dwie części miasta połączone są ze sobą systemem schodów oraz kolejkami szynowymi – ascensores.

Według mnie miasto to mogłoby zostać okrzyknięte stolicą street artu. Murale zakrywają mało atrakcyjne budynki i można je spotkać w całym mieście. Jest ich bardzo dużo. Tak naprawdę na każdym kroku pojawiają się kolejne, a każdy z nich jest w innym klimacie. Od abstrakcyjnych po naturalistyczne. Niektóre z nich są tylko dobre, a inne to prawdziwe dzieła sztuki. To właśnie im miasto zawdzięcza tak niepowtarzalną atmosferę.

Po całym dniu wędrowania miejskimi ulicami warto zejść w dół, aby nieco odpocząć i posiedzieć na falochronie nad oceanem. Widok wylegujących się w słońcu lwów morskich jest naprawdę kojący.

Jeśli starasz się być oszczędnym w trakcie podróży, to jedzenia polecam poszukać na lokalnym targu, który pełen jest różnego rodzaju dobroci. Zawsze jest świeżo i według nas naprawdę dobrze, jeśli chodzi o walory smakowe. W wielu restauracjach posiłki nie są warte swojej ceny i często bywają zwyczajnie niesmaczne. To właśnie na jednym ze straganów pierwszy raz w życiu jedliśmy pyszne ceviche. Gdyby nie było podane w plastikowym opakowaniu, to spokojnie mogłoby uchodzić za wykwintne danie. Do tej pory nie pociągały mnie surowe ryby, ale to danie było po prostu rewelacyjne! Cienko pokrojone kawałki, zalane sokiem z limonki, do tego cebulka w piórka, drobno posiekana papryczka chili i kolendra oraz oliwa, sól i pieprz do smaku. Petarda! Wszystko było przyrządzane na miejscu, a ryby świeże z porannego połowu.

Intensywnie spędzony dzień zwieńczyliśmy zakupem butelki chilijskiego Carmenere i udaliśmy się do hostelu, aby odpocząć. Przy szklaneczce wina obmyśliliśmy dalszy plan podróży. W końcu następnego dnia czekała nas długa trasa.

Comments


MAPA BLOGA

NEWSLETTER

Zapisz się i bądź na bieżąco z treścią

Witaj na pokładzie!

Wszystkie opublikowane treści na niniejszym blogu są chronione prawem autorskim. Autorka serwisu "Megi w podróży - w poszukiwaniu swojego miejsca" zastrzega, że materiały fotograficzne oraz elementy graficzne umieszczone w tym serwisie są własnością Magdy Sas-Włoszczowskiej. Kopiowanie, zwielokrotnianie i wykorzystywanie ich do jakichkolwiek celów bez wiedzy i zgody autorki jest zabronione, stanowi naruszenie prawa i może być podstawą do wkroczenia na drogę sądową. Jeśli chcesz użyć zdjęć lub tekstów, skontaktuj się ze mną pod adresem : megipodrozuje@gmail.com 

bottom of page