top of page
  • Zdjęcie autora: Megi
    Megi
  • 5 lut 2021
  • 2 minut(y) czytania

Od dłuższego czasu, rozważam opcje umieszczania na blogu przepisów kulinarnych, zarówno tych, które przywozimy z podróży, jak i tych, znalezionych na różnych blogach. Mam nadzieję, że pomysł się Wam spodoba.


Podany niżej przepis powstał z kilku innych wcześniej wypróbowanych przeze mnie. W tej nowej kombinacji pozamieniałam nieco proporcje i składniki, aby uzyskać moim zdaniem lepszy smak.


Składniki do chili (na dwie osoby na dwa dni)

2 marchewki

1 czerwona papryka

2-4 gałązki selera naciowego

1 cebula

4 ząbki czosnku

1 papryczka chili

1 puszka czerwonej fasoli lub miksu różnych fasoli

1/2 puszki kukurydzy

1 puszka pomidorów

* Wybierając puszki zwróćcie uwagę na skład, decydujcie się na takie w których jest tylko dany produkt, woda i sól, bez dodatków cukru itp.

2 łyżeczki kolendry w proszku

1 łyżeczka kminu rzymskiego

1/2 łyżeczki cynamonu

1 łyżeczka papryki wędzonej

1 łyżeczka papryki słodkiej

2 łyżeczki miodu lub 1 łyżeczka cukru trzcinowego lub innego zamiennika

1 limonka

Świeża kolendra

2 łyżki oliwy z oliwek

Sól i pieprz do smaku

Ser żółty kilka plastrów lub kilka łyżek startego na tarce


* Dla smaku oraz ewentualnego złagodzenia pikantności potrawy dodaję kapustę kiszona lub łyżeczkę jogurtu greckiego.


* Jako dodatek można wykorzystać czerwoną paprykę zamarynowaną w soku z limonki z solą lub salsę pomidorową czy guacamole.


Rozgrzej oliwę na patelni i wrzuć na nią posiekaną w kostkę cebulę, podsmaż do momentu zeszklenia. Dodaj suche przyprawy i podsmaż kolejną minutkę, aż przyprawy uwolnią zapach.


Następnie wrzuć na patelnię pokrojoną w kostkę marchewkę z selerem naciowym, podsmaż około 5-7 minut.


Dodaj posiekany czosnek i chili. Smaż przez 2 minuty.


Dodaj pokrojoną w kostkę paprykę i kontynuuj smażenie przez kolejne 3 minuty.


Pora na dodanie pomidorów w puszce. Następnie przepłucz fasolę i kukurydzę i dodaj do reszty, duś przez 10 min. Dopraw solą i pieprzem.

* Możesz również podawać z ryżem lub tortillą. Wcześniej skrop limonką i posyp świeżą kolendrą.


Składniki na tacos (15 porcji):

300 gram mąki kukurydzianej

1 łyżka oliwy

1 łyżeczka soli

150 ml gorącej wody

Wymieszaj mąkę i sól w dużej misce, dodaj oliwę i wodę, mieszając ciasto widelcem.


Wyrabiaj ciasto kilka minut.


Uformuj z niego małe kulki, mieszczące się w dłoni, a następnie je spłaszcz.


Następnie wałkuj, aż będą cienkie.

Placki wrzucasz na suchą, rozgrzaną patelnię i podgrzewasz przez 2-3 minuty.


Ciasto nie jest bardzo elastyczne. Uważaj, żeby ich nie połamać!


Następnie na każdy placek nałóż łyżkę chili, plaster lub łyżeczkę tartego żółtego sera (jakiego lubisz), posyp świeżą kolendrą. Gotowe Taco kładziesz na folii aluminiowej i wkładasz do nagrzanego (200-220 stopni) piekarnika na opcji grill, do momentu stopienia sera.


Taco można podawać z wyżej wymienionymi składnikami: kapustą kiszoną, śmietaną, guacamole lub salsą.

Smacznego!

Smacznego!


  • Zdjęcie autora: Megi
    Megi
  • 13 gru 2020
  • 7 minut(y) czytania

Ostatnie czasy nauczyły mnie, że nie warto za dużo planować, w szczególności, jeśli chodzi o podróże. Dlatego też, kiedy nadarzyła się okazja wyjazdu, mimo niedawnej choroby, postanowiliśmy z tego skorzystać. Edynburg już od dłuższego czasu był na naszej liście miejsc do odwiedzenia i nareszcie się nam udało zobaczyć to magiczne miejsce.

Edynburg położony jest w Szkocji, u wybrzeży zatoki Forth (Firth of Forth) na Morzu Północnym. Od 600 lat pełni funkcję stolicy, a od XVI wieku jest również siedzibą szkockich królów.


Mieliśmy tylko dwa dni, żeby zobaczyć miasto i spotkać naszych znajomych, których poznaliśmy w Ameryce Południowej. Do Edynburga przylecieliśmy rano i prosto z lotniska autobusem pojechaliśmy do centrum.

Z przystanku udaliśmy się na Calton Hill. Jest to jedno z dwóch wzgórz, z których można podziwiać panoramę Edynburga oraz zatokę Forth. Ma tylko 103 m n.p.m. i można tam dojść asfaltową ścieżką. Jedną z jego nazw można przetłumaczyć jako miejsce zagajników. W przeszłości były na nim organizowane turnieje rycerskie oraz zawody sportowe. To miejsce jest bardzo popularne zarówno wśród lokalnej ludności jak i turystów i trzeba mu przyznać, że jest bardzo fotogeniczne.

Znajduje się tam wiele ciekawych budowli w tym National Monument – inaczej nazywany Hańbą Edynburga. To pomnik poświęcony żołnierzom i marynarzom poległym w czasie wojen napoleońskich. Budowla wzorowana jest na świątyniach greckich i w zamierzeniu miała być większa. Niestety nigdy nie została ukończona, ponieważ zabrakło funduszy. I właśnie z tego względu nazywana jest Hańba Edynburga.

Kolejnymi interesującymi obiektami są: Miejskie obserwatorium astronomiczne, założone w 1776 roku (obecnie pełni funkcję galerii sztuki) oraz monument przypominający latarnię morską, który upamiętnia śmierć admirała Nelsona

w bitwie pod Trafalgarem. Mierzy 32 metry, a na jego szczycie znajduje się taras widokowy.


Nie mogę także nie wspomnieć o tym najbardziej popularnym i chyba najczęściej fotografowanym zabytku, czyli pomniku Daugalda Stewarta – szkockiego filozofa. Będący obecnie symbolem Edynburga.



Widok ze wzgórza na miasto jest naprawdę zachwycający, przechodząc nieco dalej, można podziwiać również panoramę na Firth of Forth. Kiedy tam dotarliśmy nad zatoką roztaczała się piękna tęcza, całkiem dobry początek dnia.


Prosto ze wzgórza, mijając po drodze stary, klimatyczny cmentarz – Old Calton Burian Ground udaliśmy się w stronę Pałacu Holyrood. Jest on siedzibą monarchów brytyjskich wówczas, gdy odwiedzają Edynburg (raz do roku, przez tydzień, przebywa w nim Królowa Elżbieta II). Pełni tę funkcję nieprzerwanie od XVI wieku, a jego nazwa pochodzi od Holy Rood, czyli relikwii Świętego Krzyża, na którym zmarł Jezus. Ciekawostka dla fanów mojego ukochanego filmu Braveheart – w Pałacu przebywał Robert Bruce.

Wnętrza udostępnione dla zwiedzających, stanowią tylko małym wycinkiem całości. Ściany zdobią włoskie malowidła wiszące tam od XVI wieku. Podziwiać można wiele posągów, ozdobnych gobelinów, arrasów oraz starych mebli. Dostępne są również apartamenty rządowe (przebywają w nich goście podczas oficjalnych wizyt), oraz sypialnia Marii Stuart, królowej Szkotów. Pałac otoczony jest pięknie utrzymanym parkiem, w którym znajdują się ruiny opactwa Holyrood.

Jeśli macie więcej czasu i oczywiście chęci możecie również odwiedzić królewską Galerię Sztuki z czasowymi wystawami. Nad Pałacem góruje Tron Artura (wzniesienie 251 m n.p.m.), to właśnie z niego, sam król Artur obserwował klęskę swoich oddziałów w bitwie z Piktami. W tym miejscu zostały też odnalezione ślady bytności człowieka z przed 8500 r p.n.e.

My udaliśmy się na to piękne wzgórze, dopiero na drugi dzień, ale jak nie macie innych planów można to zrobić w tym samym dniu. Zajęło nam to około dwóch godzin.

Naprzeciwko Pałacu znajduje się dekonstruktywistyczny budynek Szkockiego Parlamentu, który jest udostępniony dla zwiedzających.


Po spacerze na około Holyrood, udaliśmy się w górę, wzdłuż Królewskiej Mili (The Royal Mile). Ulica stanowi centrum turystyczne miasta i to przy niej zlokalizowanych jest wiele atrakcji. My odwiedziliśmy miasto, w czasie kiedy turystów prawie tam nie było i dużo miejsc było zamkniętych. Sklepy oferujące produkty z wełny i tartanu świeciły pustkami, nie licząc sprzedawców. A czym jest tartan? To materiał wytwarzany z owczej wełny, posiadający kraciasty wzór, wykorzystywany przy produkcji kiltu, czyli męskiej spódnicy, tak popularnej wśród szkotów od XVI wieku. Aby stworzyć kilt na specjalne okazje, potrzebne jest aż 7,5 m tartanu. Niektóre klany mają swoje rodzinne wzory. Jednym z największych sklepów jest Tartan Wearing Mill and Experience, zlokalizowany w budynku przędzalni tej tkaniny, która działa do dziś.


Jeśli lubicie whisky, to chyba warto odwiedzić The Scotch Whisky Experience, gdzie możecie dowiedzieć się jak wygląda proces produkcji oraz dokonać degustacji różnych rodzajów tego alkoholu. Nie należy to do najtańszych doświadczeń (ceny zaczynają się od ok. 15/20 funtów). Równie dobrze możecie się udać do wielu barów, gdzie większość barmanów poleci wam dobry trunek i jeszcze wytłumaczy wam różnice pomiędzy nimi.


Kolejnym miejscem, chętnie odwiedzanym przez turystów jest Camera Obscura and World of Illusions. Znajduje się tam sala luster, pokój z pełnym spektrum świateł, wirujący tunel. Warto udać się na dach budynku i obejrzeć panoramę miasta przez camera obscura, czyli wiktoriański teleskop.


Niektóre kamienice, zlokalizowane w mieście zostały przekształcone w muzea. Pochodzą z XVII wieku, a ich wnętrza zdobią ówczesne meble oraz sprzęty.


Dla fanów Harrego Pottera, szczególnie polecam wizytę w trzech lokalizacjach. Są to: szkoła George’a Heriota z 1628 roku, stanowiąca pierwowzór Hogwartu; cmentarz Greyfriars gdzie można odnaleźć grób Thomasa Riddela, (jego nazwisko posłużyło jednemu z bohaterów sagi) oraz The Elephant House, to właśnie tam J.K.Rowling pisała opowieśc o młodym czarodzieju.


Najważniejszym punktem znajdującym się na końcu Królewskiej Mili jest Edinburgh Castle. Wznosi się on na szczycie skały zamkowej Castlehill, która tak na prawdę jest wygasłem wulkanem. Ślady osadnictwa pochodzą tu z późnej epoki brązu, stanowiąc tym samym najdłużej i nieprzerwanie zamieszkane miejsce na Wyspach Brytyjskich. Chętnie odwiedzana przez turystów budowla to największy zamek w Szkocji, pełniący od XII wieku siedzibę królów. Twierdza była oblegana aż 26 razy. W Pałacu Królewskim znajduje się Kamień Przeznaczenia (kamień koronacyjny) i stanowi symbol szkockiej monarchii. Jak mówi legenda, służył on biblijnemu Jakubowi jako poduszka, kiedy śnił o drabinie do nieba. Przed zamkiem znajduje się plac, który łączy go z Królewską Milą.

Trzeba napomnieć, że Stare Miasto w Edynburgu leży na kilku poziomach, ponieważ w przeszłości z braku miejsca nadbudowywano kamienice lub budowano je w dół po zboczu. Tym sposobem niektóre budynki sięgają 39 metrów. Niestety nie było to nazbyt bezpieczne i część z nich grzebała swoich mieszkańców. W przeszłości ludzie

z biedniejszych sfer żyli w piwnicach, utworzonych z chaotycznych zaułków (pod ziemią były nawet sklepy), a dostać się tam można było poprzez wydrążone w zboczach korytarze. W podziemiach miasta organizowanych jest wiele „wycieczek z duchami”, które opowiadają o dawnych i niechlubnych czasach miasta. Życie tam musiało być ciężkie, ciągła wilgoć, brak światła i wody. W XVII wieku, kiedy w mieście wybuchła epidemia dżumy, to właśnie najniższe, podziemne partie stanowiły jej wylęgarnię. Dlatego też zarządzono kwarantannę, a „najlogiczniejszym” posunięciem było zamurowanie podziemnych korytarzy wraz z zamieszkującymi podziemia ludźmi, tym sposobem zginęło kilkaset osób.

Kolejna ponura historia opowiada o Williamie Burkeu i Williamie Hare, którzy żyli w XIX. Wówczas medycyna

w Edynburgu dość szybko się rozwijała, a w szkołach medycznych brakowało modeli, czyli świeżych zwłok. Mężczyźni postanowili zając się tym dla zysku i stali się hienami cmentarnymi, które rabowały nowo pojawiające się groby. Niestety popyt był zbyt wysoki. W związku z tym na przełomie 1827/1828 popełnili 16 morderstw (zabijali bezdomnych, biednych oraz samotne kobiety). Burke został powieszony, a Hare uniewinniony.


Jedną z ulic, wartą zobaczenia jest Victoria Street. To urokliwa uliczka z kamienicami z XIX wieku, których fasady są pomalowane na różne kolory. Usytuowanych jest tam wiele ciekawych sklepów i kawiarni, a na samym dole umiejscowiony jest Grassmarket. W przeszłości handlowano tam bydłem i dokonywano licznych egzekucji liczne egzekucje. Do tej pory można wypić tu „ostatniego drinka” w The Last Drop, tak jak kiedyś skazańcy tuż przed straceniem.

W Edynburgu możemy znaleźć pomnik, który stanowi polski akcent – mianowicie Niedźwiedzia Wojtka. Tego samego, który należał do pułku generała Andersa i po wojnie stał się mieszkańcem Edynburskiego Zoo.


Dzień zakończyliśmy na bardzo dobrym posiłku. Obydwoje uwielbiamy jedzenie indyjskie i nasz wybór padł na TUK TUK, gdzie dania podawane są w postaci tapasów, ale indyjskich. Miejsce nie jest może ładne (wystrój oprócz plakatów z kina Bollywood nie ma nic wspólnego z Indiami), ale jak sala zaczęła się zapełniać ludźmi, zrobiło się całkiem przyjemnie. Jedzenie było smaczne, wzięliśmy sześć różnych dań, aby móc spróbować wszystkiego po trochu, wybraliśmy same wegetariańskie potrawy. Był tam też duży wybór tapasów mięsnych oraz rybnych. Miejsce warte odwiedzenia, ceny przystępne. Nie mają licencji na alkohol, ale można przynieść swój własny.


Kolejny dzień zaczęliśmy od zobaczenia Dean Village, uroczego zaułka Edynburga. Miejsce to było niegdyś osobną wioską, która na początku XIX wieku została częścią miasta. Przez ponad 800 lat stanowiła centrum młynarstwa,

a w średniowieczu na krótkim odcinku rzeki Leith działało aż 11 młynów. Dziś możemy podziwiać jedynie mały zachowany wycinek wsi z XVII- wiecznymi kamienicami oraz cmentarzem. Brzegiem rzeki poprowadzona jest ścieżka, którą możemy dojść do kolejnej dzielnicy – Stockbridge. Przyjemne trasa, jeśli chcemy odpocząć od zgiełku miasta.


W Edynburgu jest wiele różnego rodzaju muzeów, galerii oraz kościołów, więc jeśli jesteście fanami takich atrakcji, jest w czym wybierać. My osobiście lubimy się po prostu „szwendać po mieście”, odwiedzając kilka wartych ciekawych punktów. Z muzeów połasiłam się tylko na National Museum of Scotland, gdzie znajduje się wiele eksponatów

z dziejów Szkocji. Chciałam je odwiedzić z innego powodu, a mianowicie zobaczyć jego wiktoriańską architekturę, aczkolwiek z zewnątrz przypomina bardziej sowiecki relikt. W środku zaś, nie mogłam oderwać wzroku od pięknego, wręcz ażurowego sklepienia. Na ostatnim piętrze, znajduje się taras widokowy.



Po wyjściu z muzeum możecie przejść kawałek do bardzo ciekawego pomnika. Mianowicie to Greyfriars Bobby, który jest w Edynburgu bardzo popularny. Przedstawia on psa, skye teriera o imieniu Bobby. Po śmierci swojego „człowieka”, codziennie czuwał na jego grobie, a gdy odszedł pochowano go nieopodal.

Przed samym powrotem skusiłam się i skorzystałam z dostępnej promocji. Kupiłam piękny, ciemnobeżowy koc

w kratę z wełny owczej. Jest cieplutki i świetnie się sprawdza w zimne, jesienne wieczory.


Miasto ma do zaoferowania również Edynburski Królewski Ogród Botaniczny założony już w 1670 roku (posiada

w swoich zbiorach ponad 300 okazów) oraz edynburskie Zoo. Nas osobiście takie atrakcje nie interesują. Możecie także zobaczyć The Royal Yacht Britannia – okręt, który służył brytyjskiej rodzinie królewskiej.


Nam Edynburg bardzo się spodobał, jest to urokliwe miasto, z mroczną przeszłością, które warto zobaczyć. A Wy jakie miasta polecacie na krótki City Break?

  • Przy zwiedzaniu i tworzeniu posta, korzystałam z przewodnika Szkocja i Szetlandy Piotra Thiera wydawnictwa Helion




Chciałabym być z Wami szczera, ale żeby to zrobić trzeba być szczerym z samym sobą, a ostatnio jakoś mi z tym nie po drodze. Już jakiś czas walczę sama ze sobą, aby wrócić do regularnych wpisów i mam milion wymówek, żeby tego nie robić.

Najpierw razem z mężem zachorowaliśmy na Covid i jeśli sama choroba nie była dla mnie straszna (ot, silniejsze przeziębienie i ogólne zmęczenie), tak już regeneracja jest gorsza, bo od września nie mogę dojść do siebie. Cały czas czuję zmęczenie, dużo śpię, łapię zadyszki i ogólnie nic mi się nie chcę (jedyne co, z czego jestem zadowolona to powrót do regularnych ćwiczeń jogi oraz pilatesu). Zaraz po chorobie odwiedziliśmy Edynburg i znowu się przeziębiłam. Po dwóch tygodniach, pod wpływem impulsu polecieliśmy do Polski (na stałe mieszkamy w Belfaście w Irlandii Północnej), po powrocie znowu nie czułam się najlepiej. Dodatkowo przedłużyli nam lockdown, a to też nie wpłynęło pozytywnie na morale. I tak męczę się sama ze sobą od ponad dwóch miesięcy.


Im mniej mam do zrobienia, tym mniej mi się chce. I jeszcze ta deprymująca niemożność planowania. Ja osobiście, muszę planować i marzyć, jak tego nie robię to popadam w marazm. Do tego dochodzi ograniczona ilość podróży, co niestety na naszą dwójkę nie wpływa pozytywnie. W tym roku udało się nam tylko wyjechać do Maroka, dwa razy do Polski i do Edynburga. A moje myśli wciąż szybują do „niezbadanych” przez nas miejsc. Już chciałabym szukać nowych biletów i czytać o dalekich lądach, których jeszcze nie widzieliśmy. Niby mogłabym na nieco dalszą przyszłość, ale po co mam się denerwować? Już dwa loty nam odwołano, więc postanowiłam, że do końca roku, nie kupuję żadnych nowych. W zamian za to wyszukuję książki motywujące i staram się organizować sobie czas. Jednak mam wrażenie, że od pewnego momentu żyję w zawieszeniu i czekam na lepsze jutro. Zamiast tak, jak sobie kiedyś obiecałam cieszyć się z tego co mam, doceniać każdą nawet najmniejszą rzecz i być tu i teraz. Jedyna mój zwyczaj, na którą nie muszę poświęcać dużo czasu, a pozytywnie wpływa na moje morale to praktyka wdzięczności. Staram się codziennie znaleźć choć kilka punktów, za które jestem wdzięczna i dziękować za nie. Gdybym była osobą wierzącą pewnie nazwałabym to modlitwą. Jak uzmysławiam sobie, że jest tego tak dużo, to od razu robi mi się cieplej na sercu.


Mam wrażenie, że pierwszy lockdown minął mi łatwiej, świat budził się do życia po zimie. Mogliśmy częściej jeździć na rowerze, mieliśmy trochę pracy w ogrodzie, zbudowaliśmy szklarnię, odnowiliśmy łazienkę, zaczęłam prowadzenie bloga. Wtedy tematyka wpisów wydawała mi się w porządku, bo pewnie tak, jak większość osób myślałam, że świat szybciej wróci do normalności i znowu zaczniemy okrywać nieznane. Teraz, gdy popadłam w ogólne otępienie i kiedy za oknem ciągle pada deszcz, stwierdziłam, że po co mam cokolwiek pisać, skoro i tak w najbliższym czasie raczej nikt z tych postów nie skorzysta, planując nową wyprawę. Dlatego też, tym razem postanowiłam napisać tekst nieco inny, licząc po cichu na to, że być może komuś się spodoba. 😉


Znasz ten stan, kiedy siedzisz w fotelu, za oknem pada deszcz (nawet wyjście na zakupy wiąże się z wewnętrzną heroiczną walką) i nic ci się nie chce? Z racji tego, że mieszkamy na wyspach, taki stan rzeczy, jest dość częsty. Tym bardziej, że kiedy tutaj pada to pada z każdej strony, a parasole nie stanowią większej ochrony, bo tylko głowa pozostaje sucha, a czasem i nawet nie. Mam wrażenie, że przy silnym wietrze, pada nawet do góry.


Kiedy tylko pojawia się słońce wróć, kiedy nie pada staram się zmobilizować Nas do spaceru lub do przejażdżki rowerowej. Po takim przewietrzeniu głowy człowiekowi od razu jest lepiej. Problemy są wywiane przez wiatr i jakoś tak raźniej robi się na duszy. Niestety są też takie dni, gdy nawet nie wychylamy nosa z domu, a gotuję z resztek jakie znajdę w lodówce i z warzyw w puszkach. Rozgrzewające warzywne curry lub makaron z sosem są zawsze dobre 😊. A jak najdzie nas ochota na coś słodkiego robię mascarpone z utartym żółtkiem i odrobiną miodu ze świeżymi owocami lub crumble według Jadłonomii. Niestety, spędzanie czasu w domu wiąże się z ciągłym myśleniem o jedzeniu. Robiąc śniadanie, myślę co zrobimy na obiad, a po obiedzie co można zjeść na kolację. I mimo moich ćwiczeń, waga nadal stoi w miejscu. Za to smaczne jedzenie zawsze poprawia nastrój.


Co można zrobić, za oknem ponuro, by poprawić sobie humor? U mnie zawsze sprawdza się kubek gorącej herbaty z cytryną, imbirem i miodem. Cudownie rozgrzewa i pozytywnie nastraja. Możecie sobie przygotować na takie melancholijne wieczory awaryjny słoik gotowej mikstury do herbaty. Jest też świetnym sposobem na poprawę odporności oraz można go zastosować przy infekcjach górnych dróg oddechowych. Ma właściwości antybakteryjne, przeciwzapalne oraz przeciwwirusowe, no i dostarcza sporą dawkę witaminy C.


Przygotowanie jest mega proste. Potrzebujesz 3 cytryny (najlepiej ekologiczne i nie woskowane, które trzeba sparzyć wrzątkiem), miód oraz kawałek imbiru (około 5 centymetrowy korzeń).

Słoik dokładnie wyparzamy.

Cytryny kroimy w plastry razem ze skórką, usuwamy pestki, imbir po obraniu ścieramy na tarce lub kroimy w plasterki.

Na dno słoika wlewamy kilka łyżek miodu, 4-5. Na to kładziemy kilka plastrów cytryny 5-6 oraz 2 łyżeczki imbiru. I tak do skończenia składników lub wypełnienia słoika, po czym zalewamy do końca miodem. Zamykamy słoik i odstawimy w zimne miejsce na dwa dni.

Ja stosuję profilaktycznie jedną łyżeczkę dziennie, ale często również dodaję plastry cytryny ze słoika razem z syropem do ciepłej, niegorącej herbaty. Podobno działa również na eliminację ciążowych mdłości.






Jak już herbata jest gotowa, siadam w swoim fotelu, przykrywam się kocem i sięgam po dobrą lekturę. Kiedyś, kiedy jeszcze lubiłam gorące, długie kąpiele, był to dla mnie najlepszy mix: dobra książka, gorąca herbata lub kieliszek wina, wanna wypełniona po brzegi, uzupełniona pięknie pachnącym olejkiem, zapalone świece, ewentualnie zamiast książki, dobra muzyka w tle lub audiobook. Po kąpieli ulubiony naturalny balsam do ciała bądź olejek, a w twarz wtarty olejek z marchewki lub nasion malin oraz ulubione perfumy… i świat od razu wydaje się piękniejszy. Teraz zdecydowanie częściej wybieram szybki prysznic zamiast długiej kąpieli, ale raz na dwa miesiące, nadal zdarza mi się wygrzać w wannie. Odkąd staramy się żyć w duchu eco, zwracamy uwagę na takie rzeczy, jak choćby zużycie wody, naturalne kosmetyki czy prawie całkowite odstawienie mięsa. Po niedługim czasie człowiek się przyzwyczaja i nawet jak zrobię sobie kąpiel to nie umiem już tyle czasu w niej wytrzymać, więc marnowanie wody jest zbyteczne.




Wracając do tematu książek, ostatnio przez wzgląd na masę wolnego czasu, przeczytałam ich bardzo dużo, ale dwie w szczególności są warte polecenia. Pierwsza to w miarę nowa pozycja na rynku „Nomadzi – życie w drodze”, gdzie historię wielu cudownych i inspirujących osób opisuje Zuzanna Bukłaha. Opowieści o ludziach, którzy zdecydowali się żyć inaczej. Nie podążali za z góry ustalonymi ścieżkami, a pozwolili sobie na realizację własnych marzeń i na życie w zgodzie z sercem i na swoich zasadach. Bo kto powiedział, że trzeba iść tą samą drogą co inni. To książka, która pokazuje nam, że warto zaufać intuicji!

Druga interesująca pozycja – aczkolwiek zupełnie inna – to książka Alice Hoffman-Gołębiarki. Jest to cudowna opowieść, którą przeczytałam już 3 razy, ale za każdym razem czyta mi się ją równie dobrze. Porywająca historia, ukazująca wewnętrzną siłę kobiet, ich możliwości oraz upór w dążeniu do celu. To powieść osadzona w czasach pogromu Żydów przez Rzymian oraz upadku twierdzy Masada, gdzie z broniących się dziewięciuset Żydów, ocalały tylko dwie kobiety i pięcioro dzieci. I właśnie ich historia ukazana jest na kartach tej poruszającej powieści.


Kolejnym ważnym czynnikiem poprawiającym mi humor jest aktywność fizyczna. I tak, jak już pisałam powyżej, kiedy tylko pogoda pozwala staram się ją wykorzystać. Oprócz tego mobilizuję się do codziennej dawki ruchu w zaciszu własnego domu. I tu sprawdzą się joga lub pilates. Obecnie istnieje taka mnogość filmików na You Tube, że jest w czym wybierać. Różne ćwiczenia, poziomy zaawansowania oraz wybór w długości filmików, pozwala na stworzenie własnego programu zajęć. Po dawce wysiłku czujemy się lepiej i przede wszystkim jesteśmy zdrowsi. Jeśli czasem pominę ćwiczenia w jakiś dzień, to staram się zrobić 100 przysiadów (co 20 zmieniam ich rodzaj). Zobaczymy, jaki będzie efekt po miesiącu, bo w dni, kiedy ćwiczę też robię taką samą serię. Zrobiłam sobie pomiary w udach i w biodrach. Trzymajcie kciuki!


Chciałabym również napisać, że dla równowagi i jasności umysłu, regularnie medytuję, ale nie byłoby to prawdą. Już od ponad roku staram się to robić, jednak nie do końca mi to wychodzi. Nie jestem w stanie uspokoić rozbieganych myśli. Może macie jakieś wskazówki?





Jest jeszcze jedna czynność, która poprawia mi humor – obserwacja i głaskanie naszego kota. Taco zawsze jest niezawodny na odpędzenie smutków. 😊


Jeśli natomiast zdarzy Ci się dzień, że naprawdę czujesz, że nie masz na nic siły ani chęci, to nie obwiniaj się! Weź ciepły koc, usiądź na sofie, podłuż wygodną poduchę pod plecy, nalej sobie kieliszek wina oraz połóż obok czekoladki i włącz sobie dobrą komedię lub ulubiony serial. To powinno Ci pomóc w pozbyciu się chandry i choć na chwilę pozwoli oderwać się od codzienności. Takie chwile też są nam potrzebne 😊!

A jakie są wasze sposoby na poprawę nastroju?






MAPA BLOGA

NEWSLETTER

Zapisz się i bądź na bieżąco z treścią

Witaj na pokładzie!

Wszystkie opublikowane treści na niniejszym blogu są chronione prawem autorskim. Autorka serwisu "Megi w podróży - w poszukiwaniu swojego miejsca" zastrzega, że materiały fotograficzne oraz elementy graficzne umieszczone w tym serwisie są własnością Magdy Sas-Włoszczowskiej. Kopiowanie, zwielokrotnianie i wykorzystywanie ich do jakichkolwiek celów bez wiedzy i zgody autorki jest zabronione, stanowi naruszenie prawa i może być podstawą do wkroczenia na drogę sądową. Jeśli chcesz użyć zdjęć lub tekstów, skontaktuj się ze mną pod adresem : megipodrozuje@gmail.com 

bottom of page