top of page
  • Zdjęcie autoraMegi

Jak wspominam nasz pobyt w Chile? Żałuję, że nie widzieliśmy więcej. Co zapamiętałam? Długie, proste drogi, pustynny krajobraz oraz skwar lejący się z nieba.

Z racji tego, że w Chile ceny noclegów są wysokie, kierując się do następnego miasta – Antofagasty – oddalonej 1300 km na północ od Valparaiso, wykorzystaliśmy nocny autobus. Na miejsce dojechaliśmy około południa. Przeszliśmy z plecakami ponad 15 km i niestety nie znaleźliśmy hostelu w dobrej cenie, ani miejsca na namiot. Dlatego wyruszyliśmy w dalszą podróż tym razem do miejscowości Arica, 720 km na północ. Dotarłam do informacji, że znajdują się tam pola campingowe. Pomyślałam, że to idealny pomysł na kilkudniowy odpoczynek. Powoli męczyło nas ciągłe przemieszczanie się.

Do Arici dojechaliśmy rano. Pola namiotowe, o których czytałam były w miejscowości obok. Do przejścia mieliśmy ok. 15 km. Na początku trasa była dość przyjemna, bo ciągnęła się wzdłuż plaży. Potem droga się skończyła i szliśmy ubitym, zakurzonym traktem. Gdzieniegdzie można było zobaczyć ubogie domy. Było upalnie. W pewnym momencie zatrzymał się samochód i kierowca zaoferował nam, że nas podwiezie. Nasz hiszpański nie był jeszcze na poziomie pozwalającym na płynną konwersację, ale udało się nam dowiedzieć, że teraz nie ma sezonu i wszystkie campingi są pozamykane. Zaproponował, że może nas zabrać w jedno miejsce, gdzie być może nas przyjmą, ale trasa chwilę potrwa. Oprócz odległości, jaką mieliśmy do pokonania, towarzyszyliśmy mu w rozwożeniu butli z gazem, od wioski do wioski. W końcu dojechaliśmy na miejsce i Pani Paula zgodziła się nas przygarnąć 😊. Camping był mały i nie było ciepłej wody, ale za to mieliśmy niewielki basen do swojej dyspozycji. Próbowałam odszukać tę miejscowość na mapie, ale mi się nie udało.


Rozbiliśmy namiot w zacienionym miejscu i zapytaliśmy Paulę o to, czy w najbliższej okolicy jest jakieś miejsce, gdzie możemy kupić coś do jedzenia. „Tylko w Arice” – padła odpowiedź. A stamtąd właśnie dotarliśmy. Całe szczęście Paula zapytała nas czy kupić nam coś do jedzenia, bo i tak jedzie po zakupy. Nie bardzo mając wybór zgodziliśmy się, dziękując jej wylewnie. Po ok. 2 godzinach dostaliśmy dwie porcje grillowanego kurczaka na pikantnym makaronie i Inka Cola (paskudna i tak słodka, że nie byliśmy tego w stanie pić), a na deser – arbuza. Zapłaciliśmy niewiele, ale nasza wdzięczność była ogromna. Część zjedliśmy od razu, natomiast resztę zostawiliśmy sobie na kolację. Po posiłku, założyliśmy kostiumy i udaliśmy się nad ocean.




Ocean był widoczny już w momencie wyjścia na „ulicę”. Po drodze mijaliśmy wiele domostw oraz zamkniętych campingów – niektóre z nich wyglądały przyzwoicie, inne jakby przestały funkcjonować kilka lat temu. Droga ciągnęła się w nieskończoność, było upalnie, nad nami krążyły sępy. W końcu doszliśmy do końca szosy i okazało się, że musimy znaleźć inną trasę, aby móc pokonać skarpę, która była na jej końcu. Nie było to łatwe. Trzeba było przejść przez spore, dzikie wysypisko śmieci, gdzie liczba sępów była naprawdę oszałamiająca. No ale, czego nie robi się dla kąpieli w oceanie 😊.





Wędrowaliśmy dalej, piasek wsypywał się do butów i parzył nam stopy. Próbowałam iść boso, ale ze względu na wysoką temperaturę podłoża nie było to możliwe. W końcu dotarliśmy na plażę. Wyobraźcie sobie moje rozczarowanie, kiedy zobaczyłam tabliczkę z napisem – zakaz kąpieli. Jak się okazało był to rezerwat ptaków morskich. Pewnie spróbowałabym wejść do wody gdzieś na uboczu, gdyby nie jeżdżący wzdłuż morza patrol policyjny. Było pięknie, obserwowaliśmy ptaki, schłodziliśmy stopy w oceanie, ale i tak myślałam, że się rozpłaczę. Droga, ciągnęła się w nieskończoność (zajęła nam 1,5 godz.), a i tak nie było nam dane zażyć kąpieli w Oceanie Spokojnym. Smuteczek.

Po powrocie na camping skorzystaliśmy z basenu i spędziliśmy w nim kilka godzin, na przemian z kąpielami słonecznymi. Stwierdziliśmy, że jednak poszukamy innego miejsca, bo tutaj nie ma żadnych atrakcji, ani nawet możliwości zakupienie posiłku. Następnego dnia, póki jeszcze nie zrobiło się bardzo gorąco postanowiliśmy wrócić do Arici, aby znaleźć transport do Peru. Paula powiedziała nam, skąd odjeżdża autobus do centrum miasta.

Na dworcu przeszliśmy po kilku okienkach, aby znaleźć najtańszą opcję przejazdu. Musieliśmy na nią poczekać aż 6 godzin, ale uznaliśmy, że warto, bo resztę wykorzystamy na zakup jedzenia i jeszcze zostanie trochę gotówki. Po śniadaniu, które zjedliśmy zaraz przy hali odjazdów, wybraliśmy się na pobliski targ. Miejsce było oddalone o kilka kilometrów. Będąc w podróży bardzo lubimy odwiedzać lokalne targowiska. Ich klimat jest niepowtarzalny, kolory, światło, gwar, do tego dobre jedzenie, owoce i świeżo wyciskane soki.










Po powrocie na dworzec, udaliśmy się do stanowiska odpraw. Okazało się, że do najbliższego miasta po stronie peruwiańskiej dotrzemy samochodem osobowym, a potem zmienimy go na autobus, który zawiezie nas do Areqipy – całość trasy to 425 km. Jakież było moje zdziwienie, kiedy zobaczyłam, że skrzynia biegów w samochodzie, którym jechaliśmy, jest przy kierownicy, a na siedzeniu obok kierowcy, siedzi nie jeden a dwóch pasażerów.

Tu następuje koniec naszej przygody w Chile, a już w kolejnych wpisach zapraszam na opowieści z Peru.

57 wyświetleń0 komentarzy
  • Zdjęcie autoraMegi

Pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia spędziliśmy w autobusie do Santiago de Chile. Patrząc na przebyty dystans (około 370 km) trasa mogłaby się wydawać krótka i przyjemna. Nic bardziej mylnego. Rzeczywiście nie jest długa, ale prowadzi przez góry Andy i jest bardzo wymagająca. Do tego musimy doliczyć czas, który trzeba spędzić na granicy argentyńsko-chilijskiej, która znajduje się na przełęczy. Aby się do niej dostać jedzie się ciągnącymi wiele kilometrów serpentynami, co niestety nie wpływa dobrze na żołądki większości podróżujących. W sumie podróż trwała ok. 10 godzin, z czego trzy spędziliśmy na granicy. Całe szczęście wszelkie niewygody rekompensują widoki – góry są niesamowite.

Do stolicy Chile dojechaliśmy w okolicach godziny 23:00, nie mieliśmy żadnego planu, ale wiedzieliśmy, że nie chcemy zostać w kolejnym dużym mieście. Postanowiliśmy poszukać autobusu, który jedzie dalej. W swoich notatkach odnalazłam nazwę kolorowego miasteczka – Valparaíso. Transport odchodził za kilka godzin. Skorzystaliśmy z wolnego czasu i poszukaliśmy czegoś do jedzenia.


Kolejne 2 godziny spędziliśmy w drodze. Do Valparaíso dojechaliśmy ok. 6:00 rano. Poczekaliśmy aż otworzy się targ przy dworcu, gdzie zjedliśmy śniadanie, a następnie zaczęliśmy szukać noclegu. Okazało się, że ceny pokoi są dość wysokie. Ponadto kończyły się nam pieniądze na karcie kredytowej i wciąż czekaliśmy na zwrot pieniędzy z banku. W końcu udało się nam znaleźć stosunkowo niedrogi hostel, w którym po południu miał się zwolnić pokój dwuosobowy. Postanowiliśmy zostać tylko jedną noc i ruszyć w dalszą drogę.


Valparaíso jest bardzo kolorowe, a jego nazwę można przetłumaczyć jako Rajska Dolina. Ciągnie się wzdłuż portu i umiejscowione jest na 43 wzgórzach zwróconych do Oceanu Spokojnego. Miasto było wielokrotnie niszczone przez trzęsienia ziemi. Dolna jego część zabudowana jest kolonialnymi budynkami, kościołami i pięknym placem pośrodku dzielnicy wraz z miejskim ratuszem. Górna część natomiast jest bardziej chaotyczna i wielobarwna. Uchodzi za niezbyt bezpieczną – nie poleca się turystom wieczornych spacerów z aparatem w ręku, ponieważ można go stracić. Każdy dom pomalowany jest na inny kolor. Tak jak i w Buenos Aires, są to pozostałości farb wykorzystywanych w porcie. Dwie części miasta połączone są ze sobą systemem schodów oraz kolejkami szynowymi – ascensores.

Według mnie miasto to mogłoby zostać okrzyknięte stolicą street artu. Murale zakrywają mało atrakcyjne budynki i można je spotkać w całym mieście. Jest ich bardzo dużo. Tak naprawdę na każdym kroku pojawiają się kolejne, a każdy z nich jest w innym klimacie. Od abstrakcyjnych po naturalistyczne. Niektóre z nich są tylko dobre, a inne to prawdziwe dzieła sztuki. To właśnie im miasto zawdzięcza tak niepowtarzalną atmosferę.

Po całym dniu wędrowania miejskimi ulicami warto zejść w dół, aby nieco odpocząć i posiedzieć na falochronie nad oceanem. Widok wylegujących się w słońcu lwów morskich jest naprawdę kojący.

Jeśli starasz się być oszczędnym w trakcie podróży, to jedzenia polecam poszukać na lokalnym targu, który pełen jest różnego rodzaju dobroci. Zawsze jest świeżo i według nas naprawdę dobrze, jeśli chodzi o walory smakowe. W wielu restauracjach posiłki nie są warte swojej ceny i często bywają zwyczajnie niesmaczne. To właśnie na jednym ze straganów pierwszy raz w życiu jedliśmy pyszne ceviche. Gdyby nie było podane w plastikowym opakowaniu, to spokojnie mogłoby uchodzić za wykwintne danie. Do tej pory nie pociągały mnie surowe ryby, ale to danie było po prostu rewelacyjne! Cienko pokrojone kawałki, zalane sokiem z limonki, do tego cebulka w piórka, drobno posiekana papryczka chili i kolendra oraz oliwa, sól i pieprz do smaku. Petarda! Wszystko było przyrządzane na miejscu, a ryby świeże z porannego połowu.

Intensywnie spędzony dzień zwieńczyliśmy zakupem butelki chilijskiego Carmenere i udaliśmy się do hostelu, aby odpocząć. Przy szklaneczce wina obmyśliliśmy dalszy plan podróży. W końcu następnego dnia czekała nas długa trasa.

61 wyświetleń0 komentarzy
  • Zdjęcie autoraMegi

Będąc w Buenos Aires zastanawialiśmy się, gdzie możemy udać się dalej. Już wiedzieliśmy, że nie mamy wystarczającej sumy pieniędzy, aby jechać do Patagonii. Rozważaliśmy również odwiedzenie nadmorskiej miejscowości Mar del Plata, ale niestety nie była ona na trasie do Peru. Najlepszym wyjściem z tej sytuacji było zatem podążenie prosto do Mendozy. Do pokonania mieliśmy ok. 1100 km, trasa zajęła nam jakieś 17 godzin.

W drodze do Mendozy, natknęliśmy się na wiele demonstracji. Oto jedna z nich.

Będąc w Mendozie bardzo chcieliśmy udać się na trekking w okolicy Aconcagua, niestety znowu rozbiliśmy się o brak funduszy. Aby wejść na teren parku trzeba mieć pozwolenie i zapłacić za bilet wstępu. Nie pamiętam dokładnie, ale wydaje mi się, że była to kwota ok. 250 $ od osoby.


No i pojawił się następny problem. Poszliśmy do bankomatu wypłacić pieniądze, ale niestety okazało się, że nie możemy. Sprawdziliśmy sześć różnych banków i nigdzie nie byliśmy w stanie podjąć gotówki. Myśleliśmy, że może to kwestia rodzaju karty. Na ten moment mieliśmy tylko Mastercard, bo Visa została unieważniona. Na większości maszyn, była naklejka sugerująca, że karta jest akceptowana. Dopiero po pewnym czasie doszliśmy do tego, dlaczego nie możemy tego zrobić – zapomnieliśmy, że ustaliliśmy niski limit. Na szczęście w pobliżu była kafejka internetowa, w której naprawiliśmy nasz błąd, uff.


Był 22.12, zbliżały się Święta Bożego Narodzenia. Postanowiliśmy, że na te kilka dni zostaniemy w Mendozie, a dopiero po Wigilii wyruszymy dalej. Odwiedziliśmy pobliską wypożyczalnię rowerów i pojechaliśmy zwiedzać okolicę. Przy okazji chcieliśmy znaleźć miejsce, gdzie możemy się zatrzymać na te kilka dni. Przez Internet wyszukaliśmy camping z basenem oddalony ok. 12 km od Mendozy, położony pośród winnic. Uznaliśmy, że skoro mamy rowery możemy sprawdzić, jak on wygląda z bliska.


Upał sięgał 40 stopni. Jechaliśmy większą część trasy pod górkę, a ja byłam cała pogryziona przez komary i pot tylko wzmagał swędzenie. Byłam cała różowa od maści, jaką kupiłam w aptece. Pierwszy raz w życiu i mam nadzieję ostatni, dostałam takiego uczulenia od ugryzień. Naliczyliśmy ponad 150 śladów, całe ciało miałam opuchnięte. Żałuję, że nie zrobiliśmy zdjęcia jak wyglądałam, bo mogę Wam przysiąc, że upodobniłam się do Sigma i Pi (jeśli pamiętacie ten program 😊). Po dojechaniu na camping okazało się, że ceny są bardzo wysokie. Wychodziło około 40 zł więcej niż w hostelu, a przecież był to tylko nocleg w namiocie. Powiem to tak, choć nie mieliśmy zbyt dużo gotówki, bylibyśmy skłonni zapłacić więcej, bo widok był naprawdę piękny. No i ten basen, przy takim upale. Niestety w dniach 24-25.12 mieli zamknięte.


Powrót do miasta okazał się dla nas dość niefortunny. Do 18.00 trzeba było oddać rowery do wypożyczalni. Była godzina 17.30, a ja złapałam gumę. R. oddał mi swój rower, kazał jechać i zatrzymać pracowników, a on sam miał przyprowadzić mój sprzęt.


Dojechałam w ostatnim momencie, kiedy pracownicy już wychodzili. Przyjęli mój rower i powiedzieli, żeby drugi odstawić na pobliski komisariat policji, a oni rano go odbiorą. No więc, usiadłam sobie na pobliskim murku i czekałam na mojego męża. Zrobiło się szaro, a jego nadal nie było. W końcu miał do przejścia około 8 km. Już trochę zaczęłam się martwić, ale na szczęście się pojawił. Po długich pertraktacjach z policjantami zgodzili się przyjąć rower i mogliśmy wrócić do hostelu, aby przygotować kolację. Oczywiście, uzbroiwszy się najpierw w spray przeciw komarom.

Kolejny słoneczny dzień wykorzystaliśmy na odwiedzenie winnic. Z Mendozy pociągiem udaliśmy się w godzinną podróż do Maipú. Na miejscu odwiedziliśmy kilka winnic, w tym naszą ulubioną Bodegas Lopez. Prowadzona jest przez tą samą rodzinę od czterech pokoleń od 1898 roku. Zwiedzanie z przewodnikiem wraz z degustacją jest darmowe, trzeba jedynie na koniec zakupić chociaż kieliszek wina. Pomimo tego, że odwiedziliśmy już wiele różnych miejsc, tego rodzaju, ta jest naprawdę warta poświęconego czasu. Podczas oprowadzania świetnie zostaje przybliżony proces produkcji wina od uprawy winorośli po butelkowanie i dystrybucję. Przewodnik mówi bardzo dobrze po angielsku. Po obejrzeniu całości i degustacji, będąc już w dobrych humorach, poszliśmy zaopatrzyć się w wino. Wybraliśmy butelkę Malbeca, białe wino oraz jedno musujące. Za wszystko zapłaciliśmy ok. 45 zł, a zakupy należały do bardzo smacznych i udanych. Spędziliśmy cudowny dzień.

Choinka też była

Na Wigilię opracowaliśmy sobie plan specjalny. Dowiedzieliśmy się, że w okolicy jest park z gorącymi źródłami. Niestety zdjęcia robiliśmy tylko telefonem i nam zginęły.


Termas Cacheuta oddalone jest około 40 km od Mendozy. Wspaniałe miejsce na relaksujący dzień. Można skorzystać z ciepłych i zimnych basenów. Część z nich utworzona została w skałach. Piękne tarasy, ślizgawki, a wszystko to otoczone skalistymi wzgórzami. Wstęp kosztował ok. 30 zł za cały dzień. Po południu wyszliśmy do pobliskiej „restauracji” na obiad, wybór dań nie był zbyt duży. Zamawiało się zestaw mięs. Przy każdym stole rozstawiony był grill, gdzie samodzielnie kończyło się grillować własne kawałki. Do zestawu podawane były warzywa i zapiekane ziemniaczki, a wszystko popijaliśmy dobrym, zimnym, lokalnym piwem. Tak właśnie wyglądała nasza Wigilia. Po „wieczerzy” udaliśmy się na termy. Po całym dniu w słońcu i w wodzie, późnym popołudniem wyruszyliśmy w drogę do hostelu, aby wypić nasze świąteczne wino musujące.


W czasie oczekiwania na autobus, który miał nas zawieźć do Mendozy widzieliśmy, jak lokalna społeczność przygotowuje świąteczną fiestę. W kilku punktach w centrum miasteczka rozpalone były duże ogniska z wbitymi w środek metalowymi prętami, o które oparte były kraty. Na tak przygotowany ruszt układana była cała, rozcięta na pół krowa. Jest to rytuał angażujący rodziny, przyjaciół, sąsiadów – całe wioski. Często takie Barbecue trwa do białego rana. Na ulice wynoszone są stoły, różne dodatki do mięs, pieczywo, sałatki i pikantny sos chimichurri. Przeważnie towarzyszą temu występy lokalnych zespołów albo mieszkańcy przynoszą instrumenty i zaczyna się improwizacja.


Po dojechaniu do hostelu spakowaliśmy plecaki i uznaliśmy, że rano ruszmy w dalszą drogę, do Santiago de Chile.

49 wyświetleń0 komentarzy
bottom of page