top of page
  • Zdjęcie autora: Megi
    Megi
  • 16 cze 2020
  • 6 minut(y) czytania

Zaktualizowano: 16 cze 2020

Po kilku dniach, które przeznaczyliśmy na aklimatyzację i odpoczynek w Paraty, postanowiliśmy udać się w stronę Argentyny, aby zobaczyć Cataratas do Iguaçu (co w języku guarani, który jest odmianą języka indiańskiego można przetłumaczyć jako „wielka woda”). Do przejechania mieliśmy ok. 1320 km. Najpierw udaliśmy się do Sao Paulo, co zajęło nam ok. 6 godzin, a następnie udało się nam znaleźć bezpośredni autobus do Foz do Iguaçu. Podróż trwała 19 godzin.

Pozytywnym zaskoczeniem dla nas były autobusy kursujące w prawie całej Ameryce Południowej. Większość z nich, w szczególności na długich trasach jest bardzo wygodna. Siedzenia są spore i jest naprawdę dużo miejsca na nogi. Dodatkowo rozkładają się prawie do pozycji leżącej. Niestety za komfort trzeba płacić. Ceny są stosunkowo wysokie w szczególności w Brazylii, Argentynie i Chile. W trakcie podróży, mieliśmy dwa postoje na skorzystanie z toalety i posiłek na dużej stacji benzynowej. Jeśli dobrze pamiętam toaleta była również w autobusie.


Patrząc z perspektywy czasu decyzja, żeby udać się do Argentyny, a nie w innym kierunku nie była do końca trafiona. Niestety nasz budżet na cały kilkumiesięczny wyjazd, nie był imponujący. Przez okres 3 miesięcy naszej podróży wydaliśmy w sumie ok. 15 tysięcy złotych (wliczając w to: bilety w obie strony, zadłużenie karty kredytowej na ok. 3 tysiące złotych, drobne i większe pożyczki od znajomych i rodziny, kiedy to już pod koniec wyjazdu zostaliśmy bez grosza przy duszy).


Dlaczego piszę Wam, że Argentyna była złym pomysłem? Otóż, Argentyna i Chile na tak mały budżet, jakim dysponowaliśmy nie są odpowiednią opcją, ponieważ dosyć drogie. Peru oraz Boliwia to kraje zdecydowanie bardziej przystępne cenowo. Porównując ceny produktów w Brazylii do cen w Polsce należy uznać, iż są zbliżone. Natomiast ceny w Argentynie są zdecydowanie wyższe (nie wliczając wina, które jest tanie i dobrej jakości).


Ze względu na nasz niski budżet Argentynę i Chile potraktowaliśmy nieco po macoszemu i dlatego musimy tam kiedyś wrócić. Naszym marzeniem jest zobaczenie Patagonii oraz trekking pod Aconcaguą. Niestety ze względów finansowych nie mogliśmy sobie na to pozwolić, ponieważ musielibyśmy znacznie skrócić czas naszej podróży. Ale pewnie część z Was zapyta, dlaczego nie zostaliśmy dłużej w Brazylii? Kiedy zaczęłam sprawdzać ewentualne loty powrotne, to okazało się, że najtańsze bilety do Europy były właśnie z Brazylii. Dlatego też od samego początku wiedzieliśmy, że musimy wrócić do Brazylii i zwiedzić ją na samym końcu.

Cataratas do Iguaçu to system wodospadów, który leży na styku Brazylii i Argentyny. Granica przebiega przez Diabelską Gardziel (Garganta del Diablo), która jest najwyższym punktem wodospadu. Rozciągają się one na wysokości od ok. 60 do 82 m, a w ich skład wchodzi ponad 250 strug. Rzeka Iguaçu w pobliżu wodospadów ma szerokość ok. 4 km i dociera na skraj płaskowyżu, blisko rzeki Parany. Większa część wodospadów znajduje się po stronie argentyńskiej.


Widzieliśmy wodospady zarówno w Brazylii, jak i w Argentynie. Nam osobiście bardziej podobały się te brazylijskie, pomimo tego, że to tylko 20% powierzchni całego systemu wodospadów. Po obydwu stronach granicy ruch turystyczny jest silnie rozwinięty i szczerze mówiąc nie ma się co temu dziwić, ponieważ wodospady są naprawdę piękne. Infrastruktura parków jest dobrze rozwinięta. Utworzono kładki, które ciągną się na skraj wodospadów (po stronie brazylijskiej) oraz duży pomost prowadzący do Diabelskiej Gardzieli (po stronie argentyńskiej).


Na czas eksploracji wodospadów zatrzymaliśmy się w Foz do Iguaçu w Brazylii. Pierwszego dnia odpoczywaliśmy po długiej podróży i zrobiliśmy rozeznanie, które dotyczyło praktycznej części naszego pobytu. Sprawdziliśmy m.in. jak najlepiej dostać się nad wodospady zarówno z jednej, jak i z drugiej strony, ile kosztują bilety oraz jak najtaniej dostać się do następnego miejsca naszej podróży – Buenos Aires.


W związku z tym, że był grudzień i nie było dużo turystów, udało się nam znaleźć hostel, w którym zaproponowano nam pokój, w dobrej cenie tylko dla nas dwojga, chociaż był 4 osobowy. Niestety nie pamiętam dokładnie ani miejsca, gdzie nocowaliśmy, ani ceny, ponieważ całą podróż po Ameryce Południowej, którą opisuję odbyliśmy w 2015 roku.

Drugiego dnia pobytu w Foz do Iguaçu pojechaliśmy lokalnym autobusem do Parku Narodowego Iguaçu. Pogoda bardzo się nam udała, a widoki były spektakularne. W cenę biletu wstępu do Parku wliczony jest autobus, który odjeżdża spod głównej bramy. Można nim dotrzeć na brzeg wodospadu, a rozpościerający się widok na Diabelską Gardziel jest przepiękny i zapiera dech w piersiach. Postanowiliśmy wysiąść wcześniej, aby móc przespacerować się wzdłuż rzeki. Napawaliśmy się słońcem, widokami wodospadów z oddali i stopniowo dozowaliśmy sobie piękno tego miejsca. Gdy dotarliśmy na miejsce i przechadzaliśmy się po drewnianych pomostach pod samym wodospadem, mogliśmy schłodzić się w bryzie z rzeki. Piękne, majestatyczne miejsce, pełne różnych zwierząt. Mogę śmiało rzec, że obydwoje w równym stopniu byliśmy pod dużym wrażeniem. Wróciliśmy autobusem pod bramę Parku stwierdziliśmy, że do hostelu pójdziemy na piechotę, aby z bliska przyjrzeć się funkcjonującemu miastu.

Na początku spacer biegł wzdłuż Parku i raz na jakiś czas można było zaobserwować tamtejsze zwierzęta. Przy głównej drodze, która wiedzie aż do miasta natknęliśmy się na cudowne, artystyczne miejsce – Emporio com Arte. Kiedy jechaliśmy do Parku dostrzegłam je z autobusu, ponieważ mocno się wyróżniało spośród innych budynków. To małe, urocze bistro, połączone z galerią sztuki użytkowej. Mieści się w starym, błękitnym, drewnianym domku z werandą z białymi okiennicami. Jest bardzo przytulne, pełne koloru, różnych ozdób i bibelotów. Co niezwykle zaskakujące, można tam nawet zakupić stół i krzesła, na których się siedzi. Wszystkie sztućce, talerze i szklanki, z których korzysta restauracja pochodzą z lokalnych produkcji i również są na sprzedaż. Na mnie to miejsce zrobiło naprawdę super wrażenie, oceńcie sami.

Postanowiliśmy usiąść na werandzie, kupić małą buteleczkę lokalnego Rislinga i przy deserze cieszyć się chwilą. Po zaspokojeniu potrzeby na coś słodkiego, zajęliśmy się podziwianiem produktów dostępnych w galerii. I gdyby nie to, że przed nami było kolejne ponad 2 miesiące podróży, to na pewno zakupilibyśmy tam jakieś rzeczy do naszego domu. Po kolejnych, chyba 2 godzinach wróciliśmy do hostelu i wzięliśmy prysznic. Potem udaliśmy się do pobliskiego marketu, aby zaopatrzyć się w coś na obiadokolację. Zdecydowaliśmy się na kurczaka z rożna serwowanego pod marketem, który był jedną z tańszych i lepszych opcji. Do niego dokupiliśmy butelkę wina i udaliśmy się do miejsca noclegu, aby celebrować nasz posiłek bogów. 😊


Niestety ten piękny i słoneczny dzień, był tylko oknem pogodowym, bo już w kolejne dni zapowiadano przejściowe opady. Pomimo takiej prognozy, postanowiliśmy na następny dzień udać się nad wodospady po stronie argentyńskiej.

Muszę nadmienić, że dzień wcześniej podziwialiśmy wodospady z dołu. Tego dnia mieliśmy w planie zobaczyć je z góry, jak spadają z 82 metrów. Gdy tylko dotarliśmy do Parku Narodowego zaczęło padać. Trasa do przejścia po tej stronie jest zdecydowanie dłuższa. Jej część można pokonać kolejką wąskotorową, która jest wliczona w cenę biletu. Kiedy dotarliśmy do punktu, z którego trzeba już poruszać się na piechotę, rozpadało się jeszcze bardziej. Mimo to pomyśleliśmy, że opady są przejściowe i pójdziemy zmierzyć się z Diabelską Gardzielą. Deszcz zelżał. Ruszyliśmy dalej. Było bardzo ponuro. Unosiła się mgła. Gdy doszliśmy do rzeki zaczęły się pomosty, które prowadziły na samą krawędź wodospadu. Jeśli dobrze pamiętam to mierzą one ok. kilometr długości. Muszę się przyznać, że kiedy rozpoczynaliśmy marsz po tych kładkach, które wcinają się w głąb rzeki miałam pewne obawy. Wyobraźcie sobie dziesiątki turystów poruszających się razem z Wami w głąb rzeki lub wracających na brzeg. Do tego pochłaniającą Was mgłę, zacinający deszcz i huk spadającej wody. Patrzysz w dół pomostu, po którym idziesz i jedyne co widzisz to kłębiącą się, wzburzoną wodę. Pytania w takiej sytuacji namnażają się w głowie same. Co, jeśli pomost się zerwie od naporu wody? Co, jeśli nie utrzyma takiej ilości ludzi?

Deszcz padał coraz bardziej, a my przemieszczaliśmy się do przodu. W końcu po emocjonującym spacerze (muszę tu nadmienić, że nie należę do strachliwych osób), dotarliśmy nad samą przepaść i mogliśmy poczuć czarci wyziew. Byliśmy cali mokrzy i zmarznięci, widoczność była ograniczona. Stanęliśmy na samej krawędzi mając świadomość, że woda spada z wysokości ponad 80 metrów! Żałuję, że nie udało się nam zobaczyć tego niesamowitego miejsca przy lepszej pogodzie. Wtedy na pewno zapamiętalibyśmy to znacznie pozytywniej.


Zaczynało padać coraz mocniej, więc dość szybko zadecydowaliśmy, że pora na powrót. Wiedzieliśmy, że droga zajmie nam co najmniej 1,5-2 godzin. Przemoczeni i zziębnięci wróciliśmy do bram Parku. Potem jeszcze trzeba było dostać się z powrotem do Brazylii.

Z naszego wcześniejszego rozeznania wynikało, że dużo taniej jest kupić bilet do Buenos Aires z Paragwaju niż bezpośrednio z Puerto Iguazú po stronie argentyńskiej. Po południu wróciliśmy do hostelu. Postanowiliśmy, że już nigdzie się nie wybieramy tylko odpoczywamy, a następnego dnia ruszymy w dalszą podróż.


Jeśli jesteście ciekawi co nastąpiło później, zapraszam wkrótce!

Zanim udało mi się spełnić marzenie o wyjeździe do Ameryki Południowej, oczywiście podróżowałam, ale były to urlopy stosunkowo krótkie i bardziej zorganizowane. No, ale jak to z marzeniami bywa, wymykają się one spod kontroli. Miała to być wyjątkowa, długa i jedyna tak podróż w naszym życiu… chyba pierwsza z wielu kolejnych 😊.

We wcześniejszym poście wspominałam Wam, jak wyglądała nasza „nie organizacja” wyjazdu. Zważywszy na to, że oprócz biletów lotniczych do Sao Paulo w Brazylii nie mieliśmy żadnych planów ani rezerwacji, mogliśmy improwizować. Co w sumie, wychodzi nam najlepiej. W samolocie poznaliśmy Wojtka, który doradził nam, aby prosto z Sao Paulo pojechać do Paraty. Po wylądowania w Brazylii, Wojtek został na lotnisku, żeby odebrać swoją dziewczynę Sol, która miała przylecieć z Barcelony następnego dnia. Umówiliśmy się, że jak dojadą do Paraty, to się spotkamy.


Paraty to małe postkolonialne miasteczko, założone przez Portugalczyków. Leży na trasie dawnego Złotego Szlaku, który pozwalał na transport złota, tytoniu i kawy z ziem Brazylii do Lizbony.


Zaczynając od początku. Przed wylotem z Polski mieliśmy tylko jeden dzień wolny i masę rzeczy do zrobienia. Musieliśmy spakować nasze plecaki, resztę rzeczy zawieźć do przyjaciół, zaopatrzyć kota w żwirek i jedzenie oraz spotkać się z przyjaciółmi. Teraz jak widzę to z perspektywy czasu, nie było szansy, żeby to dobrze zorganizować, tym bardziej, że większość czasu spędziliśmy na lunchu. Na 30 minut przed wyjściem z domu, pakowałam do plecaków ostatnie drobiazgi. Z Krakowa do Sosnowca pojechaliśmy BlaBlaCarem do przyjaciela mojego męża, gdzie spędziliśmy długi i miły wieczór. Około 4:00 rano zostaliśmy odwiezieni na lotnisko do Pyrzowic, skąd mieliśmy lot do Mediolanu-Bergamo. Po wylądowaniu udaliśmy się na szybkie zwiedzanie miasteczka, które pięknie rozpościera się na wzgórzu. Dopiero w trakcie zwiedzania zorientowałam się, że kolejny lot mamy z innego mediolańskiego lotniska - Malpensa, które jest oddalone o prawie 100 km. Dlatego też postanowiliśmy udać się na dworzec główny w Mediolanie i stamtąd wyruszyć w dalszą drogę na lotnisko. Lot mieliśmy wieczorem, więc zdążyliśmy zjeść lunch i zwiedzić najbliższą okolicę. Z Mediolanu-Malpensa polecieliśmy do Stambułu i tam musieliśmy czekać do rana na kolejny lot, już bezpośredni do Sao Paulo. Teoretycznie linie lotnicze miały zapewnić nam nocleg, ale żeby móc z niego skorzystać, musielibyśmy wykupić wizę, która kosztowała 25 $ od osoby, ponieważ hotel znajdował się poza lotniskiem. Czas oczekiwania na następny lot wynosił około 8 godzin, więc stwierdziliśmy, że nie opłaca się nam zakup wiz i postanowiliśmy poczekać na lotniskowych ławkach. Znaleźliśmy zaciszne miejsce, podłożyliśmy nasze małe plecaki pod głowy i staraliśmy się zasnąć, co wcale nie jest łatwe na tak dużym i głośnym lotnisku. Dotrwaliśmy do godziny 5:00 rano i udaliśmy się na kolejny lot do mojej wymarzonej Ameryki Południowej. Za te wszystkie loty zapłaciliśmy ok. 900 zł od osoby, co uważam za całkiem dobrą cenę (tym bardziej, że loty na trasie Mediolan - Stambuł - Sao Paulo, były lotami powrotnymi - oczywiście z powrotnych biletów nie skorzystaliśmy). I tak po ponad 50 godzinach podróży dotarliśmy na miejsce, ale na tym nie koniec. Jak już wspominałam, zdecydowaliśmy się na dalszą podróż do Paraty.


I tu pierwsza logistyczną zagwozdką było opuszczenie lotniska tak, aby odnaleźć terminal autobusowy, z którego moglibyśmy dojechać na dworzec w centrum miasta. Wiem, może się to wydawać śmieszne, ale to było naprawdę olbrzymie lotnisko i nie było żadnych napisów w języku angielskim. No cóż, po ponad godzinnym spacerze przez terminal i próbach dopytania się w języku angielskim, gdzie jest dworzec, poddaliśmy się. I w tym momencie zza zakrętu wyłoniła się para, która leciała z nami w samolocie. Po krótkiej rozmowie, okazało się, że mają zamówioną taksówkę i jeśli tylko dołożymy się do przejazdu, podrzucą nas na dworzec.


Czekając na autobus, wypłaciliśmy pieniądze z bankomatu oraz udaliśmy się na szybki posiłek. W Paraty według planu powinniśmy być ok. 2:00 w nocy. Niestety autobus, którym podróżowaliśmy zepsuł się po drodze, a na podstawienie nowego czekaliśmy ok. 2 godzin. Tym sposobem na miejsce dotarliśmy ok. 6:00 rano. Byliśmy ekstremalnie zmęczeni. Zdecydowaliśmy, że weźmiemy pierwsze miejsce do spania, jakie uda się nam znaleźć. Nie wiedzieliśmy czy ktoś nam otworzy o tak wczesnej porze, ale udało nam się znaleźć pokój zaraz obok dworca. Po ponad 60 godzinach w drodze, dotarliśmy do swojej pierwszej destynacji i w końcu mogliśmy odpocząć. Zanim położyliśmy się do czystej pościeli, musieliśmy (i chcieliśmy) wziąć prysznic. Zaraz po nim usłyszeliśmy pukanie do drzwi i pani gospodyni zaprosiła nas na śniadanie. Czekała nas miła niespodzianka. Wybór jedzenia był ogromny, a my strasznie głodni. Po zaspokojeniu naszej kolejnej potrzeby, udaliśmy się do pokoju. Ja, bardzo zadowolona, że w końcu będzie mi dane wyspać się w wygodnym łóżku, usłyszałam pytanie od męża: „To, co idziemy się rozejrzeć po miasteczku?” Chyba możecie sobie wyobrazić moja minę, myślałam, że go zabiję! I zgadnijcie, co się stało po 30 minutach, zwiedzaliśmy już Party… 😊


Miasteczko jest bardzo urokliwe, ale niestety przez pierwsze 2 dni pogoda nam nie sprzyjała, było dość pochmurnie i przez to zdjęcia są dość ponure. Już na miejscu uznaliśmy, że zostaniemy tam przez kilka dni, aby się zaaklimatyzować i odpocząć. Zabudowa Paraty przypomina małe portugalskie miasteczka osadzone przy drogach, wyłożonych kostką brukową… po prostu magia. Szczególnie piękne z samego rana, kiedy nie ma jeszcze turystów, a wszelakie sklepy z pamiątkami są pozamykane. W godzinach porannych duża część Paraty zalewana jest wodą, wygląda to jak powódź, ale jest to celowy zabieg, którego zadaniem jest oczyszczenie ulic miasteczka. Z tego powodu w większości sklepów oraz pensjonatów, często roztacza się delikatny zapach wilgoci, do czego można się szybko przyzwyczaić.

Paraty zostało założone w XVII wieku przez Portugalczyków przy brazylijskim wybrzeżu Costa Verde, a stworzone za pomocą rąk afrykańskich niewolników. Jak już wspomniałam, leży na trasie Złotego Szlaku i pełniło funkcje portu. Do dziś można spacerować pozostałościami szlaku, który ciągnie się wzdłuż wybrzeża, ale jest zatopiony w lesie. Miasteczko rozwijało się bardzo prężnie i miało wielu bogatych fundatorów, dzięki czemu obecnie możemy podziwiać dużo pięknych budowli oraz pozostałości portugalskiej twierdzy na wzgórzu górującym nad miastem. Ciekawostką jest fakt, że można zwiedzić trzy kościoły z okresu założenia miasta. Wówczas każdy z nich miał inne przeznaczenie: jeden służył afrykańskim niewolnikom, drugi przeznaczony był dla wyzwolonych mulatów, do trzeciego mieli wstęp tylko biali obywatele miasta. Niestety przez powtarzające i nasilające się ataki piratów - Paraty zostało wykluczone ze szlaku, a miasteczko powoli traciło na znaczeniu, popadając w zapomnienie. Może właśnie dzięki temu zabudowa z tego okresu zachowała się w tak dobrym stanie.

Miasteczko jest dość kolorowe, cała zabudowa jest pobielona, ale drzwi i okiennice zostały pomalowane we wszystkie kolory tęczy. I właśnie to na tle brukowanych, kamiennych uliczek stwarza niezapomniany klimat. Całe centrum historyczne zamknięte jest dla ruchu samochodowego, a mieszkańcy używają rowerów z przyczepkami lub bryczek, aby przewozić swoje towary. My spędziliśmy ok. dwóch dni przechadzając się po uliczkach, chłonąc miłą atmosferę tego miejsca. Niestety z tego, co pamiętam ceny są stosunkowo wysokie, zarówno jeśli chodzi o noclegi, jak i o restauracje oraz sklepy z pamiątkami i rękodziełem. Z tego też powodu, znaleźliśmy tańszą opcję noclegową niż na początku. Przenieśliśmy się do posady (małego pensjonatu), którą prowadził przyjaciel Wojtka, Ricardo. Miejsce nazywa się Estalagem Colonial i mieści się w ścisłym centrum. Najlepsze śniadania w całej naszej podróży! Świeżo wyciskane soki, świeże pieczywo, jajka o jakie poprosisz (jajecznica, na miękko, sadzone), drożdżówki, świeże owoce, ser, wędlina, marmolada. Każdy znajdzie coś dla siebie.

Plaża w Paraty nie jest zachwycająca. Dlatego też Wojtek zaproponował nam wybór Trindade, który jest oddalony od Paraty ok. 25 km. Aby się tam dostać, skorzystaliśmy z lokalnego i taniego autobusu. Sama droga jest bardzo malownicza, mijaliśmy po drodze plantacje bananowców oraz dżunglę.

Trindade to miasteczko stworzone dla turystów. Wzdłuż głównej ulicy usytuowanych jest wiele restauracji oraz sklepów z pamiątkami. Z tego co pamiętam ceny były przystępne, może dlatego, że głównie spotykaliśmy tam rdzennych mieszkańców. Znajdują się tam co najmniej trzy ładne i czyste plaże oraz naturalne, morskie baseny stworzone z układu skał. Aby dostać się do basenów, trzeba skorzystać ze ścieżek, które prowadzą przez dżunglę.

Pewnego dnia Wojtek i Sol zaproponowali nam wspólną wyprawę do Cachoeiras. Są to wodospady, do których można dotrzeć lokalnym autobusem do Penha, a następnie pieszo w głąb dżungli. Dzięki temu mogliśmy skorzystać z daru natury, jakim są skalne ślizgawki, które utworzyły się wskutek erozji na rzece. Świetne miejsce na dobrą zabawę. Widoki niezapomniane, choć ze względu na słaby aparat, zdjęcia nie oddają tego klimatu.

Spędziliśmy w Paraty i okolicach naprawdę miły czas. Czytałam różne opinie o tym miejscu, nie wszystkie pozytywne. Dla nas było ono zdecydowanie warte naszego czasu. To tam w ogrodzie Ricarda – naszego gospodarza, pierwszy raz karmiłam małpki Sagui i widziałam koliberki, które spijały nektar z kwiatów. Jak dla mnie magiczne doświadczenie.

MAPA BLOGA

NEWSLETTER

Zapisz się i bądź na bieżąco z treścią

Witaj na pokładzie!

Wszystkie opublikowane treści na niniejszym blogu są chronione prawem autorskim. Autorka serwisu "Megi w podróży - w poszukiwaniu swojego miejsca" zastrzega, że materiały fotograficzne oraz elementy graficzne umieszczone w tym serwisie są własnością Magdy Sas-Włoszczowskiej. Kopiowanie, zwielokrotnianie i wykorzystywanie ich do jakichkolwiek celów bez wiedzy i zgody autorki jest zabronione, stanowi naruszenie prawa i może być podstawą do wkroczenia na drogę sądową. Jeśli chcesz użyć zdjęć lub tekstów, skontaktuj się ze mną pod adresem : megipodrozuje@gmail.com 

bottom of page