top of page
  • Zdjęcie autoraMegi

Zaktualizowano: 23 sie 2020

Po kilku dniach spędzonych w Arequipie, pojechaliśmy w dalszą drogę do Cuzco (520 kilometrów na północny-wschód). Moje marzenie – Machu Picchu – było coraz bliżej spełnienia, na wyciągnięcie ręki. Po tylu latach, wreszcie miałam szansę je zobaczyć.


Cuzco rozciąga się na wysokości ok. 3300 m n.p.m. Zostało założone w XII wieku przez Inkaskiego władcę – Manco Capaca. W XVI w. spalone przez Hiszpanów (gdzieniegdzie widać tego pozostałości), a potem przez nich odbudowane w stylu kolonialnym. Dzięki temu ma swój niepowtarzalny klimat. Cuzco z języka keczua możemy przetłumaczyć jako pępek świata. Obecnie jest najbardziej turystycznym miastem Peru, ponieważ stanowi świetną bazę wypadową do wspomnianego powyżej Machu Picchu. Warto jednak dodać, że miejscowość sama w sobie stanowi interesujące miejsce na odpoczynek.

Zwiedzanie lub kręcenie się po mieście (jak my je nazywamy) można rozpocząć od centralnej jego części – Plaza de Armas. Bardzo duży plac o wymiarach 550 x 250 m. Wokół rynku znajduje się wiele niskich, szesnastowiecznych, kolonialnych budynków z pięknymi, drewnianymi balkonami oraz kilka ładnych kościołów. W czasach Inkaskich, Plaza de Armas była centrum ich stolicy oraz stanowiła umowny środek Imperium. To tutaj organizowano ważne uroczystości. W tym miejscu również z rąk Hiszpanów został stracony ostatni inkaski władca – Tupac Amaru. Kościół Iglesia de la Compañía de Jesús, który prowadzony jest obecnie przez Jezuitów, powstał w miejscu dawnego Pałacu Inkaskiego – Amarucncha. Jest doskonałym przykładem architektury barokowej w Peru. W całości zbudowany jest z kamienia (różowy bazalt i andezyt). Co ciekawe, we wnętrzu świątyni znajduje się obraz przedstawiający św. Stanisława Kostkę – taki nasz mały, polski akcent.

Kolejnym obiektem sakralnym jest Catedral del Cuzco. Katedrę tę wybudowano na przełomie XVI i XVII wieku. Jej środek wypełniają obrazy z czasów kolonialnych. Najsłynniejszy z nich to „Ostatnia Wieczerza” Marcosa Zapaty. W centralnym punkcie dzieła widać pieczoną świnkę morską leżącą na tacy oraz papaje i ostre papryczki będące tradycyjnym daniem Peru. Świątynia znajduje się na liście światowego dziedzictwa UNESCO. Do jej budowy wykorzystano kamienie pochodzące z Sacsayhuaman (kamienne, inkaskie mury z okolic Cuzco, którepozostałościami twierdzy, usytuowanej na planie paszczy pumy). Jest to budowla renesansowa z ołtarzem w stylu klasycznym. Zbudowana jest na planie krzyża łacińskiego i powstała na ruinach kolejnego inkaskiego pałacu. Taki sam los spotkał wiele innych obiektów Inkaskich w Cuzco. Miało to na celu wyparcie kultury i religii Inca przez chrześcijaństwo. Świątyń w Cuzco jest dużo, są pięknie i warto je przy okazji zobaczyć. Co ciekawe, Hiszpanie często zamiast w całości burzyć miejsca sakralne Inków, przekształcali je w swoje świątynie. Warto nadmienić, że tylko zachowane oryginalne ściany stawiały opór licznym trzęsieniom ziemi. Zawdzięczały to zastosowanej przez Inków unikatowej konstrukcji - ściany były pochyłe, a bloki skalne ściśle dopasowane z trapezoidalnymi otworami okiennymi.

W mieście do zobaczenia jest również Muzeum Inka, które ukazuje rozwój miasta od czasów pre-inkaskich do okresu kolonialnego włącznie. Opisy w większości w języku hiszpańskim przedstawiają ciekawą historię, ale w bardzo chaotyczny sposób. W tym miejscu zwiedzający mogą przyglądać się kobietom tworzącym kolorowe, tradycyjne tkaniny.


W Cuzco znajduje się kilka różnych targów, na których dostaniemy między innymi lokalne rękodzieło. Jedne są bardziej turystyczne, a na innych oprócz pamiątek zrobimy zakupy spożywcze, nabędziemy gotowe posiłki, kupimy – ukochane przeze mnie – soki oraz magiczne talizmany i mikstury. (nie było ich co prawda tak dużo jak na Targu Czarownic w La Paz w Boliwii, ale i tak robiło to wrażenie).

Jednym z nich jest Mercado Central de San Pedro, gdzie przez cały nasz pobyt w Cuzco piliśmy soki, które robiła dla nas przemiła Marta. Używając języka angielskiego i hiszpańskiego przeplatanych gestami, opowiadała nam o życiu w Peru. Wróciłabym tam jeszcze raz, choćby ze względu na boskie nektary. Tu widzieliśmy wiele nietypowo wyglądających produktów: suszone żaby, węże w butelkach z alkoholem, płody lamy (wykorzystywane w rytuałach magicznych). Znajdziemy tu także piękne wełniane koce, kapelusze, torby, kolorowe swetry, a kiedy się zgłodnieje dobry będzie pstrąg z frytkami, omlet w bułce lub zupa i wiele innych smacznych rzeczy.

Miejsce, gdzie możecie zaopatrzyć się w pamiątki to Centro Artesanal Cuzco (jeśli potraficie się targować, kupicie je w dobrej cenie). Nabędziecie tam również, oprócz wyżej wymienionych rzeczy wyroby skórzane, poszewki na poduszki, szaliki, czapki, breloczki i magnesy, tak naprawdę to o czym tylko zamarzycie. Niestety ze względu na planowane kolejne półtora miesiąca podróży, nie zakupiliśmy zbyt dużo produktów. Do tej pory nie mogę sobie darować, że nie kupiłam w Peru pięknego, ciepłego, wełnianego, puszystego koca w odcieniach beżu i szarości, a tak by pasował do naszej sofy, ehhh. Jeżeli chcecie przyjrzeć się codziennemu życiu na targowisku, to polecam El Baratillo – kupicie tam produkty codziennego użytku, sprzedawane przez lokalną, wielobarwną społeczność. My lubimy tego doświadczać, chodząc niespiesznie i przyglądając się normalnemu życiu.


Jeśli poczujecie zmęczenie lub wrócicie z trekkingu mocno wyeksploatowani, warto poświęcić czas na relaks i skorzystać z masażu, który będzie wam oferowany na każdej ulicy. Ja skusiłam się pewnego dnia i całkiem miło to wspominam. Po kilku dniach trkingu była to naprawdę miła odskocznia, aczkolwiek nie trafiłam do ekskluzywnego miejsca.


W mieście jest wiele kawiarni i restauracji, ale my odwiedziliśmy tylko jedną, a w większości stołowaliśmy się na targach 😉. Jeśli natomiast jesteście fanami czekolady i kawy, wa.rto zajrzeć do Muzeum Kawy i Czekolady, posłuchać opowieści i zakupić te pyszności. W Peru sprzedaż tych produktów jest ograniczona, ponieważ większość trafia na zagraniczny rynek. A ta, którą kupiłam w Cuzco była naprawdę przepyszna.


Jednak wspomnę jeszcze o jednym kościele, maksymalnie dwóch ;-). Mianowicie, blisko centrum miasta znajduje się Coricancha – Świątynia Słońca (bóstwa Inków), a raczej jej ruiny, w której kiedyś ściany i podłogi pokryte były czystym złotem. Oczywiście, po najeździe Hiszpanów, nic ze złota nie zostało, ale fajnie sobie to wyobrazić. Niektórzy uważają, że wywieziono stąd ponad 100 ton złota. Kompleks został przekształcony w klasztor Dominikanów i wzniesiono tu kościół św. Dominika. I kolejny raz widzimy, jak w imię jakiejś religii, kolejne cudowne miejsce zostało zniszczone, smutne. To tam dokonywano koronacji i pochówków władców inkaskich, ale niestety nie są znane losy ich zmumifikowanych ciał. Znajdowały się tu świątynie: Wirakoczy (stwórcy człowieka), Wenus, Mamy Quilli, Plejad oraz boga Słońca.

Pewnego dnia zmęczeni zgiełkiem centrum, zaczęliśmy się wspinać schodami do góry, aby móc zobaczyć Cuzco z innej perspektywy. Mijaliśmy piękne, małe, rodzinne hoteliki, galerie z rękodziełem oraz Indianki keczua sprzedające swoje towary. Aż w końcu doszliśmy do Iglesia de San Cristóbal. Kościółek jak każdy inny, z wyjątkiem tego, że jest położony najwyżej w mieście. Widok roztaczający się z tego miejsca na miasto jest niezapomniany. Kiedy trafiliśmy na dziedziniec świątyni, trwał festyn- taki pełną gębą! Z jedzeniem, piwem, muzyką. Po prostu szok. Muszę dodać, że był 6 stycznia, u nas obchodzimy Święto Trzech Króli, czyli Objawienie Pańskie. Mieszkańcy bawili się wyśmienicie, dzieciaki biegały, piszczały, ogólna radość i wrzawa. U nas nie do pomyślenia.

Najciekawszym zjawiskiem okazała się pewna przysadzista kobieta, w tradycyjnym stroju, składającym się z tysiąca kolorowych halek i spódnic, która załatwiała swoje fizjologiczne potrzeby pod murami świątyni, na oczach wielu osób, tamtędy przechodzącymi. Zaledwie 100 metrów od toalety! Było to na tyle kuriozalne, że ciężko było oderwać wzrok. Trudno mi to nawet wytłumaczyć. Kobieta kucała, przytrzymując brodą te wszystkie kiece, a równowagę utrzymywała chwytając za obie ręce stojącego obok mężczyznę (być może jej męża). Był to na pewno niezapomniany widok, niestety. 😊Wypiliśmy jedno piwko z miejscowymi dżentelmenami i zjedliśmy szaszłyki, cały czas obserwując ten cudowny zgiełk. Najpierw fiesta, a potem procesja do centrum, schodami w dół, z figurą Jezusa, niesioną przez młodych mężczyzn tańczących w rytm muzyki. Dużą część pochodu stanowią lokalne zespoły, które zarówno tańczą, jak i grają na instrumentach. Ciekawe doświadczenie, bardzo głośne i kolorowe, przypominające rywalizację.

Tak, jak pisałam na początku wpisu, Cuzco to przede wszystkim świetny punkt wypadowy do Machu Picchu. Dobre miejsce na odpoczynek, zrobienie prania oraz zakup pamiątek, ale nie tylko. Cuzco leży przy Valle Sagrado de los Incas (świętej dolinie). Utworzyła się w dolinie rzeki Urubamba. Zobaczymy w niej wiele stanowisk archeologicznych związanych z kulturą Inków, na czele z Pisac – tarasami w Moray – czy Ollantaytambo. Ale o okolicach Cuzco opowiem już w następnym wpisie.

27 wyświetleń0 komentarzy
  • Zdjęcie autoraMegi

Kanion Colca to najgłębszy przełom rzeczny na świecie (przewyższa nawet Wielki Kanion Kolorado). Oddalony jest o 100 km od miasta Arequipa. Jego ściany wznoszą się na 3200 oraz 4200 metrów nad poziom rzeki. Ciągnie się na długości 120 km, a na samym dole płynie rzeka Rio Colca. Jako pierwsi w 1981 roku przepłynęli go kajakiem Polacy. Ich wyczyn został wpisany do Księgi Rekordów Guinnessa. Krajobraz śmiało można porównać do księżycowego.


Aby się tam dostać możecie skorzystać z miejscowych biur podróży, które oferują jedno lub kilkudniowe wycieczki albo pojechać na własną rękę. My woleliśmy zrobić to sami. Najpierw odwiedziłam kilka punktów informacji turystycznej, pełniących również funkcję punktów sprzedaży wycieczek, by sprawdzić jak to najprościej zorganizować. Musiałam się dowiedzieć: skąd jechać, na ile dni, co warto zobaczyć oraz jakie są ceny. Jak już uzyskałam wszystkie odpowiedzi na moje pytania, następnego dnia byliśmy już w drodze. Zabraliśmy tylko jeden mały plecak, a resztę bagaży zostawiliśmy w hostelu. Większość z miejsc noclegowych, pozwoli Wam na przechowanie rzeczy bez dodatkowych opłat. Z Arequipy pojechaliśmy autobusem do Cabanaconde, z którego rozpoczęliśmy naszą wędrówkę. Jest ono położone na ponad 3 tys. m n.p.m. Trasa zajęła nam ok. 4 godzin górskimi serpentynami. Po drodze mija się Chivay, miasteczko będące świetnym punktem wypadowym do gorących źródeł oddalonych od niego zaledwie o 3,5 km. Widzieliśmy wiele osób, ubranych w tradycyjne indiańskie stroje, które są bardzo kolorowe i różnią się od ogólnego wyobrażenia, jakie miałam na temat ich ubioru. Jeśli jedziecie z wycieczką, warto zatrzymać się również w punkcie widokowym Mirador Cruz del Condor, z którego obserwuje się Kondory Andyjskie. Ważą one nawet 12 kg, a rozpiętość ich skrzydeł sięga do 3 metrów. W kanionie można spotkać ponad 100 innych gatunków ptaków.

Już w autobusie poczułam się słabo, miałam zawroty głowy, nudności i rozbolał mnie brzuch, a jak tylko wysiadłam było jeszcze gorzej. Zaczęły mną wstrząsać torsje oraz dostałam biegunki. Myśleliśmy, że będzie ze mną w porządku, ponieważ miałam potencjalny czas na aklimatyzację (wcześniejszą noc spędziliśmy w Arquipie). Okazało się jednak, że mam chorobę wysokościową. Wiedzieliśmy, że jeśli mi się nie poprawi to będziemy zmuszeni zawrócić. Całe szczęście, moje dolegliwości zostały rozpoznane przez właściciela baru, który był umiejscowiony za rogiem przystanku. Zaprosił mnie do siebie, gdzie postawiono przede mną kubek naparu z liści koki. Po około 15 minutach wszelakie dolegliwości ustąpiły, a my mogliśmy udać się na naszą wyprawę. Polecam każdemu, kto będzie miał podobne objawy. Rewelacja, choć w smaku przypomina skoszoną trawę 😊.

Zaraz po wyjściu z baru zostaliśmy zatrzymani przez strażnika, który wymusił na nas zakup biletów wstępu do parku. Były dość drogie – ok. 80 zł. Jak to z nami bywa i tu wystąpił pewien problem. Wypłacając kwotę z bankomatu potrzebną nam na tę wyprawę, nie uwzględniliśmy tego. Już na początku tej wycieczki wiedzieliśmy, że zabraknie nam pieniędzy. Nie kupiliśmy również prowiantu ani wystarczającej ilości wody. Brawo my! Czego jeszcze nie wzięliśmy, a było wskazane? Krem z filtrem, latarka czołówka, wygodne buty trekkingowe oraz klapki, kostium kąpielowy, ręcznik, kurtka (temperatura w nocy spada nawet o kilkanaście stopni), przekąski energetyczne (my ich nie mieliśmy), papier toaletowy, kapelusz lub chustka (słońce praży niemiłosiernie) oraz sznurek bądź zapasowe sznurówki. Zabierzcie ze sobą również tyle wody, ile zdołacie unieść, ponieważ w kanionie jest ona trzy razy droższa, a pijecie jej zdecydowanie więcej, niż normalnie. Nie ma się co dziwić wysokim cenom. W końcu ktoś to musi tam donieść albo sam, albo przy pomocy osiołka, a do prostych zadań to na pewno nie należy.

Zaczynając naszą wyprawę postanowiliśmy, że mimo braków w naszych finansach, poświęcimy trzy dni na wędrówkę. I jakoś to będzie. W Cabanaconde zaprzyjaźniliśmy się z dwoma pieskami, które nam towarzyszyły. Dysponowaliśmy niewystarczającą ilością wody dla naszej dwójki, a dodatkowo mieliśmy dwie mordki do napojenia 😊. Byliśmy prawie pewni, że po jakimś czasie zawrócą, ale one bynajmniej nie miały takiego zamiaru. Towarzyszyły nam przez całe trzy dni. Pękało mi serce, jak patrzyły za odjeżdżającym autobusem. Gdybym mogła, zabrałabym je ze sobą.

Jest kilka różnych tras prowadzących do kanionu. My wybraliśmy mniej stromy, ale za to dłuższy szlak. Szliśmy w pełnym słońcu przez wiele godzin, bez żadnego miejsca, gdzie można byłoby znaleźć odrobinę cienia. Po około trzech godzinach, przy prawie 40 stopniowym upale, moje buty się zbuntowały i powiedziały dość. Miałam ze sobą wysłużone, ale w bardzo dobrym stanie treki Scarpa. Niestety przy tak wysokiej temperaturze odkleiła się w jednym bucie cała podeszwa, a w drugim do połowy. Całe szczęście w plecaku mieliśmy zapasowe sznurówki i klej. Skleiliśmy buty, obwiązaliśmy sznurówkami i mogliśmy ruszać dalej. Wiedzieliśmy, że musimy dotrzeć do rzeki jak najszybciej, aby napełnić butelki wodą, którą będziemy mogli napoić psy. Zatrzymywaliśmy się parę razy, by naprawić konstrukcję na moich butach. Trakt był wysuszony i przez unoszący się pył, klej nie złapał odpowiednio mocno.

W dolinie jest kilka punktów, w których można przenocować. To bardzo podstawowy standard (nawet troszkę mniej niż podstawowy), ale jest schludnie i czysto. Za pierwszy punkt noclegowy obraliśmy sobie Palca, gdzie do dyspozycji były malutkie chatki, kryte blachą falistą. Zamiast łóżka zastosowano ulepione z gliny podwyższenia, na które rzucone zostały materace. Do tego jedna łazienka z zimnym prysznicem, recepcja pod dachem ze strzechy z widokiem na góry i kilka stolików. Mogliśmy zakupić tam posiłek: zupę i drugie danie, bez możliwości wyboru. Ponadto dostępne były także przekąski, woda, napoje i schłodzone piwko. Obowiązywały wyższe ceny niż w mieście. Obliczyliśmy, że jeśli weźmiemy wodę, jeden zestaw na pół i zapłacimy za nocleg, to wystarczy nam na jedno piwo. Mieliśmy na nie ochotę i akurat był Sylwester, także było co świętować. Trochę jedzenia zostawiliśmy dla naszych tymczasowych psiaków. Dostały od nas po kawałku drożdżówki i resztki od dwójki innych turystów. Kiedy skończyliśmy jeść, założyliśmy stroje kąpielowe i udaliśmy się w dół rzeki do Aquas Termales de Llahuar – ciepłych źródeł. Nie są imponujące (dwa małe baseniki zaraz przy rzece), ale za to krajobraz jest piękny. Po całym dniu ciągłego wysiłku, wspaniale było pozwolić sobie na zrelaksowanie mięśni w gorącej wodzie. Zapadł zmierzch, zrobiło się chłodno, a my leżeliśmy w rozkosznym cieple. Oczywiście psy nam towarzyszyły.

Jakimś cudem czworonogi zakradły się w nocy do naszego domku, wciskając się pomiędzy materac a ścianę. Ciężko nam było je wyprowadzić z powrotem na zewnątrz (ja pozwoliłabym im zostać, ale mąż nie chciał nam ulec). Jeden z psiaków udawał, że śpi i nie reagował, jak próbowaliśmy go wyprosić. Na dodatek w nocy był bardzo silny wiatr, który przeszkadzał nam we śnie. Oprócz tego wydawało mi się, że ktoś stoi na zewnątrz i się nam przygląda. Jakoś dotrwałam do rana. Po jednej suchej drożdżówce podzielonej na nas dwoje i dwa czworonogi, poszliśmy dalej. Mieliśmy tylko dwa jabłka i jak się okazało niewystarczającą ilość wody. Wędrówka zajęła nam cały dzień. Najpierw dotarliśmy do Malaty, małej indiańskiej wioski (bez sklepu). Byliśmy już głodni, więc zerwaliśmy owoce opuncji figowej, kłując sobie niemiłosiernie palce.

Następnie udaliśmy się do Sangalle el Oasis, naszego drugiego noclegu (na wysokości 2180 m). Pośrodku księżycowego krajobrazu – jedno z najsuchszych miejsc w Peru – rozpościera się rajski ogród nasycony zielenią. Coś niesamowitego! Domki – tak jak pisałam – nie są zbyt imponujące (przypominają komórki na węgiel), ale za to całe otoczenie jest cudowne, pełne kwiatów, krzewów i palm. System nawadniania został tutaj poprowadzony z czystego, górskiego źródła i rozlewa się kamiennymi rynnami na całą oazę. Właściciel zbudował również basen, przez który przepływa strumień. Woda jest więc cały czas krystalicznie czysta, bez dodatku chloru i niemiłosiernie zimna. Po całym dniu w upale, genialnie jest wskoczyć do środka.

Zaraz po dotarciu na miejsce zakupiliśmy dużą butelkę wody, aby zaspokoić nasze pragnienie. Czekając na posiłek, poznaliśmy bardzo sympatycznego młodego chłopaka ze Stanów Zjednoczonych – Marca. Gdy usłyszał od nas, że jeśli zapłacimy za nocleg, to zostanie nam tylko gotówki na jedną porcję jedzenia, zaoferował pomoc. Umówiliśmy się, że po powrocie do Arequipy oddamy mu pieniądze. Ucieszyliśmy się, że w końcu zjemy normalnie. Wszyscy, którym coś zostało na talerzu dali resztki „naszym” pieskom. Wieczór spędziliśmy bardzo miło w międzynarodowym towarzystwie, przy ziołach, które zaparzył nam gospodarz. Rozmawialiśmy o życiu i podróżach. Poszliśmy spać dość wcześnie. Z samego rana czekało nas wyjście z kanionu stromym podejściem, ponad kilometr do góry. Postanowiliśmy wyruszyć ok. godziny 4, aby uniknąć palącego słońca.

Wstaliśmy i kiedy było jeszcze ciemno, wyruszyliśmy w drogę powrotną do Cabanaconde. Z czołówkami na czole, wraz z innymi osobami wspinaliśmy się mozolnie do góry. Co jakiś czas mijaliśmy się z osiołkami, które zwoziły produkty spożywcze do doliny. Ja walczyłam o każdy oddech i wcale nie przesadzam. Ogólnie jestem wytrzymała, ale wysokości źle na mnie wpływają. Szłam powoli, płytko oddychając. Miałam wrażenie, jakby całe powietrze dochodziło tylko do wysokości gardła i tam się zatrzymywało, przed jakąś niewidzialną zaporą. Masakra! Dobrze, że psy były z nami. Jeden z nich, co kilka kroków zatrzymywał się i czekał aż do niego dojdę lub zawracał i delikatnie podgryzał mnie w łydki. Było to sporą dawką motywacji. Gdy tylko dotarliśmy na samą górę, oddech wyrównałam po jakichś 5 minutach i mogliśmy przyspieszyć nasze tempo. To było wręcz niesamowite. W Cabanaconde czekał na nas Mark i zaproponował, że skoro i tak już mamy oddać mu pieniądze, to zapłaci także za nasze śniadanie. Po przepysznym posiłku udaliśmy się do autobusu i nastąpiło rozstanie z psiakami ☹.

Siedzieliśmy już w środku czekając na odjazd, kiedy mój mąż usłyszał rozmowę pary, która stała obok pojazdu. Bardzo chcieli wybrać się na dwudniowy trekking, tylko szkoda im było takiej sumy pieniędzy na wstęp. Wtedy ja niewiele się zastanawiając wyskoczyłam z autobusu i powiedziałam, że jeśli chcą mogą odkupić nasze bilety za mniej niż połowę ceny (były ważne jeszcze przez 4 dni). Zgodzili się chętnie. Dzięki temu większą część kwoty, którą pożyczył nam Marc, oddaliśmy mu jeszcze w autobusie, a resztę przy wspólnym piwie w Arequipie.

Po powrocie do miasta, musiałam coś zrobić z moimi butami, bo nie chciałam kupować nowych. Znaleźliśmy szewca, który je dla mnie naprawił. Kosztowało to może ok. 15 zł. Jakież było moje zaskoczenie, kiedy okazało się, że nie tylko je skleił, ale również przyszył podeszwy do butów. Wytrzymały kolejny rok i parę wyjazdów, dopóki nie wymieniłam ich na nowszy model.

W Arequipie zostaliśmy jeszcze kilka dni, a potem udaliśmy się do Cuzco, aby móc spełnić moje marzenie… O tym już w następnym wpisie!

42 wyświetlenia0 komentarzy
  • Zdjęcie autoraMegi

Arequipa znajduje się w południowo-zachodnim Peru na wysokości 2325 m n.p.m. Została założona w XVI wieku, a w XIX pełniła funkcję stolicy przez okres 50 lat. Zaraz po Limie jest drugim, co do wielkości miastem w Peru. Posiada dwa uniwersytety. Często nazywane jest La Ciudad Blanca – czyli białe miasto, a kolor ten zawdzięcza sillarowi – skale wulkanicznej, która powstała wskutek erupcji wulkanu Chachani i została wykorzystana przy jego zabudowie. Stare Miasto wpisane jest na Światową Listę Dziedzictwa UNESCO.

Jeśli nie chcesz spacerować po Arequipie samemu, zawsze możesz dołączyć do grupy z lokalnym przewodnikiem (jest to darmowe, ale na koniec wręcza się napiwek osobie oprowadzającej). Takie wycieczki były organizowane codziennie i trasa zaczynała się przy Plaza De Armas, w godzinach okołopołudniowych. Na pewno dowiesz się czegoś więcej niż my, robiąc to na własną rękę.


Zwiedzanie zaczęliśmy od głównego placu – Plaza De Armas (jest to nazwa, którą często spotykamy w Ameryce Południowej). To miejsce spotkań miejscowej ludności, rozciąga się na planie kwadratu z piękną katedrą na jednej ze ścian. Basilica Catedral de Arequipa robi duże wrażenie zarówno w dzień jak i w nocy, kiedy jest pięknie oświetlona. Za opłatą możliwe jest również jej zwiedzanie. Całość rynku otaczają budynki z arkadami, będące świetnym schronieniem przed prażącym słońcem. Znajdziemy tam biura podróży, w których zaplanujemy wyjazdy do okolicznych atrakcji, kupimy pamiątki lub odwiedzimy wiele restauracji i kawiarni. Warto spróbować lodów serowych – queso helado, smakują jak śmietankowe z nutką cynamonu. Na środku umiejscowiona jest fontanna, a korzystają z niej głównie gołębie i dzieci. Całość wypełniona jest palmami, drzewami oraz krzewami, które swoją zielenią pięknie kontrastują z bielą budynków. Aby odpocząć do naszej dyspozycji są ławeczki bądź trawa. Wieczorem jest tutaj bardzo klimatycznie, kiedy rozpalane są stare, gazowe latarnie.

W centrum możemy odwiedzić muzeum – Santuarios Andinos. Należy do Universidad Catolica de Santa Maria (jednego z uniwersytetów w Arequipie). W programie można zapoznać się m. in. z drastyczną historią inkaskich ofiar z dzieci. Miały one zapewnić przychylność lokalnych bóstw. Można także zobaczyć najsłynniejsze zmumifikowane ciało Juanity, która jako dziewica została złożona w ofierze na jednym z wulkanów. Na początku zwiedzania wyświetlony zostaje film, ukazujący okoliczności odnalezienia.


Kolejnym punktem na liście do zwiedzania może być Monasterio de Santa Catalina – Klasztor św. Katarzyny (zbudowany ok. 1580 r.). Miejsce wyjątkowe, które rozciąga się na powierzchni 215 tyś. metrów kwadratowych. Przekraczając bramę, przenosimy się do innego świata, pozbawionego zgiełku i sprzyjającego kontemplacji. Został ufundowany z myślą o bogatych, hiszpańskich panienkach i wdowach, które miały do dyspozycji duże posagi. Każda z dziewcząt wstępowała do opactwa i dopiero po 4 latach podejmowała decyzję, czy chce złożyć śluby czy odejść. Oprócz modlitwy zajmowały się uprawą ogrodu, haftowaniem, tkaniem materiałów, śpiewem oraz grą na różnych instrumentach. Opactwo to można opisać jako miasteczko w mieście. Otoczone jest murami, a wzdłuż uliczek wybudowane są małe domki, w których mieszkały mniszki. Na gospodarstwo składały się najczęściej: pokój, kuchnia oraz służbówka. Pewnie niejedno z Was zapytałoby: po co zakonnicy służbówka? Otóż, kobiety wstępujące do zakonu mogły zabrać ze sobą służbę, najczęściej były to Indianki i mulatki, które nie mogły przyjąć święceń, ale zostawały w klasztorze ze swoją panią na całe swoje życie. W najlepszym okresie w murach kongregacji żyło ponad 450 kobiet, z czego 150 było zakonnicami, a reszta – służącymi. Dopiero w XIX wieku zmieniono reguły funkcjonowania i wszystkie służące musiały przyjąć święcenia. Od tego momentu każda z nich dbała sama o siebie oraz o dobro wspólnoty. Miejsce to często nazywane jest – Monasterio Misteriose – tajemniczy klasztor. Pozostawał on zamknięty aż do 1970 roku, kiedy to część eremu została udostępniona turystom. Wówczas doprowadzono tu elektryczność, bieżącą wodę i kanalizację. Aż do tego momentu kobiety nie wiedziały co dzieje się poza murami „miasta”, nie miały tam wstępu nawet ich rodziny. Budynki przyklasztorne pomalowane są na intensywne kolory: pomarańczy, niebieskiego oraz czerwieni. Dachy pokryto czerwoną dachówką, a uliczki wybrukowano. Na ulicach kwitną krzewy i drzewa owocowe, które dają trochę ochłody podczas upalnych dni. Żałuję, że nie zachowały się nam żadne zdjęcia. Przestrzeń jest piękna, choć cena wstępu (ok. 45 zł), wydaje mi się dość wygórowana.

Na śniadanie znowu zaproponuję lokalny bazarek – Mercado san Camilo – hala, która została zaprojektowana przez Gustawa Eiffela. Tak! Tego samego. Feeria barw, zapachów, gwaru i światła. Można tu kupić wszystko czego potrzebujesz lub jeszcze nie wiesz, że tego pragniesz 😊. Od jedzenia w małych jadłodajniach, owoców i warzyw na straganach, po tekstylia oraz masę niepotrzebnych rzeczy. Nie miałam pojęcia, że jest tyle odmian ziemniaków, a na jednym stoisku było ich ok. 25 różnych. Tak samo z owocami – niektóre widziałam i próbowałam pierwszy raz: pepino, flaszowiec peruwiański, pacay, graviola, gujawa, nioni oraz opuncja figowa. Ale najcudowniejsze były świeże soki i smoothie. Tego smaku nie mogę zapomnieć – sycące, słodkie, kwaśne… mhhmm, poezja. Po wypiciu takiego napoju miało się energię i pełny brzuch do późnego popołudnia – byłam w niebie. Jeśli to za mało, to tak jak mój mąż uzupełnijcie to saltenas (pierożki nadziewane farszem mięsnym lub warzywnym, wymieszanym z ziemniakami, smażone na głębokim oleju), które są sprzedawane przed wejściem na targ. Możliwe jest również skorzystanie z wielu punktów gastronomicznych, gdzie zamówicie jajka sadzone, jajecznicę, omleta czy zupę. Jak już zaspokoicie swoje podstawowe potrzeby, macie sposobność zaopatrzyć się w pamiątki oraz piękne wyroby rękodzielnicze. Ceny zawsze będą niższe niż w sklepikach przy placach głównych.

Piszę Wam ciągle o tym, że często jadamy na targach lub w street foodach, ale w przypadku gdy posiadacie wrażliwe żołądki, to początkowo powinniście bardziej uważać na to, co jecie, aby przyzwyczaić organizm do innej flory bakteryjnej. Kilka rad dla laików: po pierwsze pamiętajcie zawsze o czystych dłoniach i o myciu owoców w wodzie butelkowanej. Dla nas osobiście jest to dość problematyczne, ponieważ na co dzień staramy się żyć w duchu ECO. Na razie niestety nie znaleźliśmy lepszego rozwiązania. Butelki z filtrami nie są wystarczająco silne, woda z dodatkiem tabletek oczyszczających jest paskudna, a jak uzupełniliśmy bidony wodą z automatów (za drobną opłatą i tylko w miejscach turystycznych) to oboje się zatruliśmy. Więc mimo tego, że na co dzień walczymy z plastikiem, tak w podróży do niektórych krajów polegamy tylko na wodzie butelkowanej. Po drugie: wracając do posiłków, na początku podróży nie spożywamy dużej ilości produktów mlecznych. Szukamy punktów, gdzie jedzą lokalsi, a omijamy stricte turystyczne. Mamy wtedy pewność, że jedzenie jest smaczniejsze, świeższe i tanie. Jadąc na zwykły urlop nie przejmujemy się tym tak bardzo, ale w dłuższych trasach liczy się każdy grosz. Po trzecie: w wielu krajach Ameryki Południowej są dostępne menu del dia, czyli zestawy dnia. W znacznie przystępniejszych cenach możemy wybrać zupę lub jakąś przystawkę, drugie danie, a często jeszcze deser i kompot. W Peru ta opcja była bardzo opłacalna. Jeśli dobrze pamiętam, wychodziło ok. 12 zł za cały zestaw: zupa warzywna, drugie danie (do wyboru: kalmary, smażony pstrąg lub grillowane mięso) i kompot owocowy. Po czwarte: aby nie mieć problemów żołądkowych do obiadów często zamawiamy colę, co prawie nie zdarza się nam w domu.


Jeżeli jesteście ciekawi jak wygląda proces pozyskiwania wełny z alpaki i jak powstają fantazyjne wzory na swetrach czy kocach, odwiedźcie Mundo Alpaca. Zwiedzanie jest darmowe, ale ceny w butiku bardzo wysokie.


Jeśli lubicie spędzać czas aktywnie, wybierzcie się na jeden z pobliskich punktów widokowych, z którego przy dobrej pogodzie sfotografujecie wulkany. W okolicach Arequipy znajdują się trzy: Pichu Pichu 5664 m n.p.m., Misti 5822 m n.p.m. oraz Chachani 6057 m n.p.m. W dzielnicy Yanahuara (oddalonej o ok. 30 minut spacerem od centrum miasta) zrobicie zdjęcia Misti, który jest aktywny. Jego ostatnia erupcja nastąpiła w 1985 r. Jak już nasycicie się panoramą, do zobaczenia jest jeszcze kościół z XVIII wieku, po drugiej stronie placu.

Aby zapewnić sobie więcej wysiłku i skok adrenaliny, możecie wykupić wycieczkę, na któryś z wulkanów lub zjazd rowerem górskimi z Misti.

Nam marzył się rafting. Niestety nie udało się nam tego zorganizować. Tym razem nie ze względów finansowych (w końcu dostaliśmy zwrot środków na konto od banku), ale gdy udaliśmy się do biura podróży okazało się, że z powodu panującej suszy wszystkie spływy zostały odwołane.

Na koniec bezwzględnie wybierzcie się do Kanionu Colca, ale on zasługuje na oddzielny wpis. Aby Was zachęcić wspomnę tylko, że jest dwa razy głębszy od Wielkiego Kanionu Kolorado.


Wpis o Kanionie Colca już za kilka dni! 😊

46 wyświetleń0 komentarzy
bottom of page