top of page
  • Zdjęcie autoraMegi

Kanion Colca – czyli, jak łatwo się odwodnić!

Kanion Colca to najgłębszy przełom rzeczny na świecie (przewyższa nawet Wielki Kanion Kolorado). Oddalony jest o 100 km od miasta Arequipa. Jego ściany wznoszą się na 3200 oraz 4200 metrów nad poziom rzeki. Ciągnie się na długości 120 km, a na samym dole płynie rzeka Rio Colca. Jako pierwsi w 1981 roku przepłynęli go kajakiem Polacy. Ich wyczyn został wpisany do Księgi Rekordów Guinnessa. Krajobraz śmiało można porównać do księżycowego.


Aby się tam dostać możecie skorzystać z miejscowych biur podróży, które oferują jedno lub kilkudniowe wycieczki albo pojechać na własną rękę. My woleliśmy zrobić to sami. Najpierw odwiedziłam kilka punktów informacji turystycznej, pełniących również funkcję punktów sprzedaży wycieczek, by sprawdzić jak to najprościej zorganizować. Musiałam się dowiedzieć: skąd jechać, na ile dni, co warto zobaczyć oraz jakie są ceny. Jak już uzyskałam wszystkie odpowiedzi na moje pytania, następnego dnia byliśmy już w drodze. Zabraliśmy tylko jeden mały plecak, a resztę bagaży zostawiliśmy w hostelu. Większość z miejsc noclegowych, pozwoli Wam na przechowanie rzeczy bez dodatkowych opłat. Z Arequipy pojechaliśmy autobusem do Cabanaconde, z którego rozpoczęliśmy naszą wędrówkę. Jest ono położone na ponad 3 tys. m n.p.m. Trasa zajęła nam ok. 4 godzin górskimi serpentynami. Po drodze mija się Chivay, miasteczko będące świetnym punktem wypadowym do gorących źródeł oddalonych od niego zaledwie o 3,5 km. Widzieliśmy wiele osób, ubranych w tradycyjne indiańskie stroje, które są bardzo kolorowe i różnią się od ogólnego wyobrażenia, jakie miałam na temat ich ubioru. Jeśli jedziecie z wycieczką, warto zatrzymać się również w punkcie widokowym Mirador Cruz del Condor, z którego obserwuje się Kondory Andyjskie. Ważą one nawet 12 kg, a rozpiętość ich skrzydeł sięga do 3 metrów. W kanionie można spotkać ponad 100 innych gatunków ptaków.

Już w autobusie poczułam się słabo, miałam zawroty głowy, nudności i rozbolał mnie brzuch, a jak tylko wysiadłam było jeszcze gorzej. Zaczęły mną wstrząsać torsje oraz dostałam biegunki. Myśleliśmy, że będzie ze mną w porządku, ponieważ miałam potencjalny czas na aklimatyzację (wcześniejszą noc spędziliśmy w Arquipie). Okazało się jednak, że mam chorobę wysokościową. Wiedzieliśmy, że jeśli mi się nie poprawi to będziemy zmuszeni zawrócić. Całe szczęście, moje dolegliwości zostały rozpoznane przez właściciela baru, który był umiejscowiony za rogiem przystanku. Zaprosił mnie do siebie, gdzie postawiono przede mną kubek naparu z liści koki. Po około 15 minutach wszelakie dolegliwości ustąpiły, a my mogliśmy udać się na naszą wyprawę. Polecam każdemu, kto będzie miał podobne objawy. Rewelacja, choć w smaku przypomina skoszoną trawę 😊.

Zaraz po wyjściu z baru zostaliśmy zatrzymani przez strażnika, który wymusił na nas zakup biletów wstępu do parku. Były dość drogie – ok. 80 zł. Jak to z nami bywa i tu wystąpił pewien problem. Wypłacając kwotę z bankomatu potrzebną nam na tę wyprawę, nie uwzględniliśmy tego. Już na początku tej wycieczki wiedzieliśmy, że zabraknie nam pieniędzy. Nie kupiliśmy również prowiantu ani wystarczającej ilości wody. Brawo my! Czego jeszcze nie wzięliśmy, a było wskazane? Krem z filtrem, latarka czołówka, wygodne buty trekkingowe oraz klapki, kostium kąpielowy, ręcznik, kurtka (temperatura w nocy spada nawet o kilkanaście stopni), przekąski energetyczne (my ich nie mieliśmy), papier toaletowy, kapelusz lub chustka (słońce praży niemiłosiernie) oraz sznurek bądź zapasowe sznurówki. Zabierzcie ze sobą również tyle wody, ile zdołacie unieść, ponieważ w kanionie jest ona trzy razy droższa, a pijecie jej zdecydowanie więcej, niż normalnie. Nie ma się co dziwić wysokim cenom. W końcu ktoś to musi tam donieść albo sam, albo przy pomocy osiołka, a do prostych zadań to na pewno nie należy.

Zaczynając naszą wyprawę postanowiliśmy, że mimo braków w naszych finansach, poświęcimy trzy dni na wędrówkę. I jakoś to będzie. W Cabanaconde zaprzyjaźniliśmy się z dwoma pieskami, które nam towarzyszyły. Dysponowaliśmy niewystarczającą ilością wody dla naszej dwójki, a dodatkowo mieliśmy dwie mordki do napojenia 😊. Byliśmy prawie pewni, że po jakimś czasie zawrócą, ale one bynajmniej nie miały takiego zamiaru. Towarzyszyły nam przez całe trzy dni. Pękało mi serce, jak patrzyły za odjeżdżającym autobusem. Gdybym mogła, zabrałabym je ze sobą.

Jest kilka różnych tras prowadzących do kanionu. My wybraliśmy mniej stromy, ale za to dłuższy szlak. Szliśmy w pełnym słońcu przez wiele godzin, bez żadnego miejsca, gdzie można byłoby znaleźć odrobinę cienia. Po około trzech godzinach, przy prawie 40 stopniowym upale, moje buty się zbuntowały i powiedziały dość. Miałam ze sobą wysłużone, ale w bardzo dobrym stanie treki Scarpa. Niestety przy tak wysokiej temperaturze odkleiła się w jednym bucie cała podeszwa, a w drugim do połowy. Całe szczęście w plecaku mieliśmy zapasowe sznurówki i klej. Skleiliśmy buty, obwiązaliśmy sznurówkami i mogliśmy ruszać dalej. Wiedzieliśmy, że musimy dotrzeć do rzeki jak najszybciej, aby napełnić butelki wodą, którą będziemy mogli napoić psy. Zatrzymywaliśmy się parę razy, by naprawić konstrukcję na moich butach. Trakt był wysuszony i przez unoszący się pył, klej nie złapał odpowiednio mocno.

W dolinie jest kilka punktów, w których można przenocować. To bardzo podstawowy standard (nawet troszkę mniej niż podstawowy), ale jest schludnie i czysto. Za pierwszy punkt noclegowy obraliśmy sobie Palca, gdzie do dyspozycji były malutkie chatki, kryte blachą falistą. Zamiast łóżka zastosowano ulepione z gliny podwyższenia, na które rzucone zostały materace. Do tego jedna łazienka z zimnym prysznicem, recepcja pod dachem ze strzechy z widokiem na góry i kilka stolików. Mogliśmy zakupić tam posiłek: zupę i drugie danie, bez możliwości wyboru. Ponadto dostępne były także przekąski, woda, napoje i schłodzone piwko. Obowiązywały wyższe ceny niż w mieście. Obliczyliśmy, że jeśli weźmiemy wodę, jeden zestaw na pół i zapłacimy za nocleg, to wystarczy nam na jedno piwo. Mieliśmy na nie ochotę i akurat był Sylwester, także było co świętować. Trochę jedzenia zostawiliśmy dla naszych tymczasowych psiaków. Dostały od nas po kawałku drożdżówki i resztki od dwójki innych turystów. Kiedy skończyliśmy jeść, założyliśmy stroje kąpielowe i udaliśmy się w dół rzeki do Aquas Termales de Llahuar – ciepłych źródeł. Nie są imponujące (dwa małe baseniki zaraz przy rzece), ale za to krajobraz jest piękny. Po całym dniu ciągłego wysiłku, wspaniale było pozwolić sobie na zrelaksowanie mięśni w gorącej wodzie. Zapadł zmierzch, zrobiło się chłodno, a my leżeliśmy w rozkosznym cieple. Oczywiście psy nam towarzyszyły.

Jakimś cudem czworonogi zakradły się w nocy do naszego domku, wciskając się pomiędzy materac a ścianę. Ciężko nam było je wyprowadzić z powrotem na zewnątrz (ja pozwoliłabym im zostać, ale mąż nie chciał nam ulec). Jeden z psiaków udawał, że śpi i nie reagował, jak próbowaliśmy go wyprosić. Na dodatek w nocy był bardzo silny wiatr, który przeszkadzał nam we śnie. Oprócz tego wydawało mi się, że ktoś stoi na zewnątrz i się nam przygląda. Jakoś dotrwałam do rana. Po jednej suchej drożdżówce podzielonej na nas dwoje i dwa czworonogi, poszliśmy dalej. Mieliśmy tylko dwa jabłka i jak się okazało niewystarczającą ilość wody. Wędrówka zajęła nam cały dzień. Najpierw dotarliśmy do Malaty, małej indiańskiej wioski (bez sklepu). Byliśmy już głodni, więc zerwaliśmy owoce opuncji figowej, kłując sobie niemiłosiernie palce.

Następnie udaliśmy się do Sangalle el Oasis, naszego drugiego noclegu (na wysokości 2180 m). Pośrodku księżycowego krajobrazu – jedno z najsuchszych miejsc w Peru – rozpościera się rajski ogród nasycony zielenią. Coś niesamowitego! Domki – tak jak pisałam – nie są zbyt imponujące (przypominają komórki na węgiel), ale za to całe otoczenie jest cudowne, pełne kwiatów, krzewów i palm. System nawadniania został tutaj poprowadzony z czystego, górskiego źródła i rozlewa się kamiennymi rynnami na całą oazę. Właściciel zbudował również basen, przez który przepływa strumień. Woda jest więc cały czas krystalicznie czysta, bez dodatku chloru i niemiłosiernie zimna. Po całym dniu w upale, genialnie jest wskoczyć do środka.

Zaraz po dotarciu na miejsce zakupiliśmy dużą butelkę wody, aby zaspokoić nasze pragnienie. Czekając na posiłek, poznaliśmy bardzo sympatycznego młodego chłopaka ze Stanów Zjednoczonych – Marca. Gdy usłyszał od nas, że jeśli zapłacimy za nocleg, to zostanie nam tylko gotówki na jedną porcję jedzenia, zaoferował pomoc. Umówiliśmy się, że po powrocie do Arequipy oddamy mu pieniądze. Ucieszyliśmy się, że w końcu zjemy normalnie. Wszyscy, którym coś zostało na talerzu dali resztki „naszym” pieskom. Wieczór spędziliśmy bardzo miło w międzynarodowym towarzystwie, przy ziołach, które zaparzył nam gospodarz. Rozmawialiśmy o życiu i podróżach. Poszliśmy spać dość wcześnie. Z samego rana czekało nas wyjście z kanionu stromym podejściem, ponad kilometr do góry. Postanowiliśmy wyruszyć ok. godziny 4, aby uniknąć palącego słońca.

Wstaliśmy i kiedy było jeszcze ciemno, wyruszyliśmy w drogę powrotną do Cabanaconde. Z czołówkami na czole, wraz z innymi osobami wspinaliśmy się mozolnie do góry. Co jakiś czas mijaliśmy się z osiołkami, które zwoziły produkty spożywcze do doliny. Ja walczyłam o każdy oddech i wcale nie przesadzam. Ogólnie jestem wytrzymała, ale wysokości źle na mnie wpływają. Szłam powoli, płytko oddychając. Miałam wrażenie, jakby całe powietrze dochodziło tylko do wysokości gardła i tam się zatrzymywało, przed jakąś niewidzialną zaporą. Masakra! Dobrze, że psy były z nami. Jeden z nich, co kilka kroków zatrzymywał się i czekał aż do niego dojdę lub zawracał i delikatnie podgryzał mnie w łydki. Było to sporą dawką motywacji. Gdy tylko dotarliśmy na samą górę, oddech wyrównałam po jakichś 5 minutach i mogliśmy przyspieszyć nasze tempo. To było wręcz niesamowite. W Cabanaconde czekał na nas Mark i zaproponował, że skoro i tak już mamy oddać mu pieniądze, to zapłaci także za nasze śniadanie. Po przepysznym posiłku udaliśmy się do autobusu i nastąpiło rozstanie z psiakami ☹.

Siedzieliśmy już w środku czekając na odjazd, kiedy mój mąż usłyszał rozmowę pary, która stała obok pojazdu. Bardzo chcieli wybrać się na dwudniowy trekking, tylko szkoda im było takiej sumy pieniędzy na wstęp. Wtedy ja niewiele się zastanawiając wyskoczyłam z autobusu i powiedziałam, że jeśli chcą mogą odkupić nasze bilety za mniej niż połowę ceny (były ważne jeszcze przez 4 dni). Zgodzili się chętnie. Dzięki temu większą część kwoty, którą pożyczył nam Marc, oddaliśmy mu jeszcze w autobusie, a resztę przy wspólnym piwie w Arequipie.

Po powrocie do miasta, musiałam coś zrobić z moimi butami, bo nie chciałam kupować nowych. Znaleźliśmy szewca, który je dla mnie naprawił. Kosztowało to może ok. 15 zł. Jakież było moje zaskoczenie, kiedy okazało się, że nie tylko je skleił, ale również przyszył podeszwy do butów. Wytrzymały kolejny rok i parę wyjazdów, dopóki nie wymieniłam ich na nowszy model.

W Arequipie zostaliśmy jeszcze kilka dni, a potem udaliśmy się do Cuzco, aby móc spełnić moje marzenie… O tym już w następnym wpisie!

42 wyświetlenia0 komentarzy

Ostatnie posty

Zobacz wszystkie
bottom of page