top of page
  • Zdjęcie autoraMegi

Puno i wyspy Uros na jeziorze Titicaca

Zaktualizowano: 31 sie 2020

Po spełnieniu mojego marzenia, jakim było zobaczenie Machu Picchu, udaliśmy się w dalszą podróż w stronę Boliwii. Kolejny obszar, który chcieliśmy zobaczyć to wyspy Uros na jeziorze Titicaca (nazwę tę z języka keczua możemy przetłumaczyć jako puma polująca na królika, podobno odnosiła się ona do kształtu akwenu).

Mieliśmy bardzo mieszane odczucia co do tego miejsca. Słyszeliśmy bądź czytaliśmy dużo dobrych komentarzy, ale pojawiały się również te negatywne. Sami chcieliśmy się o tym przekonać. Autobusem pojechaliśmy do Puno, oddalonego od Cuzco o prawie 400 km. Miasto to zostało założone w 1668 roku i od tamtej pory jest portem na jeziorze Titicaca. Dojechaliśmy tam około godziny 3:00 rano. Postanowiliśmy przeczekać na dworcu do wczesnych godzin porannych, a następnie zrobić spacer, aby podjąć decyzję czy zostajemy tutaj, czy udajemy się w dalszą drogę.


Po rozejrzeniu się na dworcu stwierdziliśmy, że nie ma żadnego ciekawego miejsca, gdzie moglibyśmy doczekać rana. Usiedliśmy więc i obserwowaliśmy innych ludzi. Mój mąż stwierdził, że przejdzie się i na chwilę zostawił mnie z rzeczami. Na jednym plecaku siedziałam opierając się o drugi, a na kolanach miałam trzeci z podręcznymi rzeczami. W pewnym momencie zobaczyłam płaczącą, mocno zdenerwowaną dziewczynę, która cały czas niespokojnie się rozglądała. Gdy wrócił mój R., podeszłam do niej i zapytałam czy mogę jej w jakiś sposób pomóc. Poprosiła mnie jedynie o popilnowanie ich rzeczy (było tam chyba 6 różnych toreb). W szybkim skrócie opowiedziała mi, że właśnie ktoś ich okradł i to z jednego konkretnego bagażu. Mieli tam cały sprzęt fotograficzny, wart kilkanaście tysięcy dolarów oraz paszporty i pieniądze. Całe szczęście zostały im karty kredytowe. Jej mąż pobiegł gdzieś z policją, ale nie wracał dość długo i dlatego zaczęła się niepokoić. Ja zostałam więc na straży, a ona poszła w poszukiwaniu swojego męża. Niestety sprzętu ani paszportów nie udało się im odzyskać. Potem dowiedziałam się jeszcze, że była to ich podróż poślubna i że nie zostało im ani jedno zdjęcie. Przykre, tym bardziej, że tak jak ja całe życie marzyła o odwiedzeniu Machu Picchu. A jak już się jej udało, to nawet nie będzie miała pamiątki. Powiedzieli też, że nie wiedzą co robić, bo za kilka dni mają lot na Hawaje na ślub przyjaciół. Doradziłam im, żeby skontaktowali się z ambasadą, a na pewno pomyślnie uda im się rozwiązać ten problem. Mało przyjemny początek dnia.


Kiedy zaczęło świtać i zrobiło się jaśniej udaliśmy się na krótki spacer, aby zobaczyć co oferuje ta miejscowość. Wszakże miasto posiadające zabytkową katedrę i piękne widoki na jezioro Titicaca powinno być atrakcyjne. Dla nas okazało się nieciekawe i brudne. Na dodatek nie znaleźliśmy żadnego noclegu. Podjęliśmy więc decyzję, że wracamy na dworzec i jedziemy do Boliwii, do miasteczka Copacabana, które jest oddalone o 150 km i dopiero tam nocujemy. Kupiliśmy bilety na późne popołudnie, ponieważ wcześniej chcieliśmy odwiedzić wyspy Uros. Zostały one utworzone przez Indian Uro na jeziorze Titicaca. I właśnie z nich, słynie ten region. Już na wstępie wiedzieliśmy, że nie mamy wystarczającej ilości pieniędzy, żeby zorganizować wycieczkę samodzielnie, mniej uczęszczanymi szlakami (niestety nasze fundusze topiły się w zastraszającym tempie). Dlatego też, wykupiliśmy jedną z dostępnych na dworcu.


O jeziorze Titicaca na pewno uczyliście się na geografii. Podzielone jest pomiędzy Peru i Boliwię. To największy akwen wysokogórski na świecie. Ma on powierzchnię ponad ośmiu tysięcy metrów kwadratowych i leży na wysokości 3812 m n.p.m. (potrzebna jest wcześniejsza aklimatyzacja, aby nie odczuwać symptomów choroby wysokościowej). Jest również najwyżej położonym jeziorem z rozwiniętą żeglugą handlową, ale to nie koniec. Jest też największym jeziorem w Ameryce Południowej. Wpływa do niego ponad dwadzieścia rzek, a wypływa tylko jedna. Co więcej jest bardzo zimne, jego średnia temperatura oscyluje w granicach 10/12 stopni. Woda w najgłębszym punkcie dochodzi do 280 metrów. Jego długość jest także imponująca, bo mierzy ponad 190 km. Takie dane robią olbrzymie wrażenie i zastanawiam się, co poszło nie tak, skoro żadne z państw nie dba o taki cud natury. Niby po stronie peruwiańskiej został utworzony rezerwat – Reserva Nacional Titicaca, ale jezioro w tym miejscu jest mocno zanieczyszczone i porośnięte glonami. Powstają one wskutek braku oczyszczalni ścieków oraz spływania do wody sztucznych nawozów z okolicznych pól. Jeśli oba państwa nie porozumieją się w sprawie ochrony jeziora, może wkrótce dojść do katastrofy ekologicznej.

Mieszkańcy miast położonych nad jeziorem w większości utrzymują się z turystyki, handlu oraz rybołówstwa. I tu pojawiają się kolejne problemy. Wprowadzony sztucznie do wody jeziora pstrąg kanadyjski, zaburzył równowagę ekosystemu i doprowadził do wyginięcia wielu rodzimych gatunków ryb. Kolejna rzecz to właśnie rzeczona turystyka. Tak, jak w przypadku innych bardzo popularnych atrakcji (byle odhaczyć kolejny punkt na liście), zamienia się ona w masową, która prowadzi do różnego rodzaju frustracji, zarówno po stronie nas – turystów czy podróżników, jak i osób lokalnych.


W wielu miejscach na całym świecie nie można już doświadczyć naturalności ani mieć do czynienia z lokalnym dziedzictwem, ale podtykane są nam pod nos sztuczność i obłuda, stworzona tylko po to, by móc czerpać zyski. I tu wytwarza się pogłębiająca przepaść pomiędzy ludnością rodzimą (często biedną), a turystami (którzy wydają dużo pieniędzy). Te wszystkie standardowe wycieczki, na które monopol mają biura podróży, czynią nikłe zyski dla ludu Uro. Każda z wysp odwiedzana jest przez turystów rotacyjnie, a jej mieszkańcy dostają z tego mały procent. Rodzi to tym samym pewne niezadowolenie i zobojętnienie.


Na jeziorze znajduje się kilka naturalnych wysp oraz około czterdziestu wysp Uros, stworzonych przez Indian Uro. Na przykład na Wyspie Słońca – Isla del Sol – znajdują się zabytki z czasów Inkaskich. Według legendy to tutaj narodził się biały bóg – Wirakocza, pierwsi Inkowie oraz samo słońce – Inti. Wyspa do tej pory uważana jest za świętą zarówno przez Indian Ajmara jak i Keczua (dlatego tak trudno mi zrozumieć, dlaczego jezioro jest w tak złym stanie).


Lud Uro wywodzi się od plemion południowo-amerykańskich – Indian andyjskich z czasów prekolumbijskich i preinkaskich. Od przewodnika dowiedzieliśmy się, że najprawdopodobniej przywędrowali oni z Amazonii i mieli zdecydowanie ciemniejszą skórę, niż obecni Uro. Na początku osiedlili się przy jeziorze Titicaca. Z czasem, kiedy Inkowie zaczęli tworzyć swoje imperium i podporządkowywali sobie ziemię, zostali zepchnięci na wody jeziora, tworząc tym samym sztuczne wyspy, powstałe wskutek wyplatania platform z wysuszonej trzciny. Dryfujące Uros były ciężkie do zdobycia. Dzięki czemu pomimo późniejszej kolonizacji, ludowi Uro udało się zachować swoją odrębną kulturę. Trwale odizolowani od stałego lądu byli aż do końca lat 80-tych XX wieku, kiedy to huragan spowodował zniszczenie wyspy, a oni sami zostali zmuszenie do przeniesienia się bliżej lądu.


Nasza wycieczka nie różniła się znacznie od innych, standardowych tego typu. No, ale też nie spodziewaliśmy się po niej wiele. W grupie było ok. 10 osób, rejs trwał kilka godzin. Na samym początku dostaliśmy instrukcję – „Pi-Pi si, Pu-Pu no” – korzystanie z toalety jedynie w przypadku oddania moczu. No cóż w końcu jesteśmy w rezerwacie przyrody, na małej łodzi, która porusza się wyznaczonymi kanałami, wyciętymi w trzcinie. Po około 30 minutach dopłynęliśmy na miejsce i zastaliśmy tam „żywy skansen”. Przywitali nas Indianie w prawie tradycyjnych strojach, spod których wychodziły im części stroju współczesnego. „Prezydent” wyspy opowiadał o życiu, podziale obowiązków, tworzeniu i naprawie wyspy, pożywieniu (mieszkańcy jedzą przede wszystkim ryby, kaczki, świnki morskie oraz pędy trzciny), a także edukacji. Lokalna ludność zajmuje się na co dzień hodowlą zwierząt i szyciem tradycyjnych ubrań. Ponadto na wyspie znajduje się kilka szkół oraz jedna szkoła chrześcijańska (ksiądz odwiedza ich raz na kilka miesięcy). Warto nadmienić, że wierzą zarówno w Matkę Ziemię, jak i w Boga.

Będąc na wyspie cały czas miałam wrażenie, że to tylko marni aktorzy, którzy przypływają tu rano, a po pracy wracają do swoich domów. Niby pokazano nam ich domostwo, niby zaprezentowano rękodzieło, które można było zakupić (wydaje mi się, że nie było to rękodzieło, a maszynowa robota), ale jednak wszystko to było takie smutne i mało prawdziwe, a spod stoliczka wystawało zdecydowanie za dużo pustych butelek po piwie. W trakcie tej wyprawy podobało mi się jedynie chodzenie po tej wyspie (uginała się pod każdym krokiem) oraz sam rejs – jezioro jest takie piękne.

W drodze powrotnej popłynęliśmy na wyspę, która tym razem wydawała się być zamieszkana na stałe przez Indian. Można tam było odczuć nieco przyjemniejszą atmosferę. Całość wycieczki oceniamy raczej negatywnie, aczkolwiek mimo wszystko warto było tego doświadczyć.

A już w następnym wpisie spotkamy się w Boliwii. Zapraszam do subskrypcji. Wtedy na pewno nie przegapicie dalszych opowieści.

41 wyświetleń0 komentarzy

Ostatnie posty

Zobacz wszystkie
bottom of page