top of page

Z La Paz skierowaliśmy się do Cochabamby. Mój R. przeczytał gdzieś, że znajduje się tam największy targ w Ameryce Południowej i koniecznie chciał go zobaczyć. Cochabamba nazywana jest miastem wiecznej wiosny, ze względu na łagodny klimat. Jak się okazało już po przyjeździe jest to miejscowość, gdzie na obrzeżach produkuje się największe ilości kokainy w Boliwii. Z wzgórza San Pedro króluje Cristo de la Concordia – potężny pomnik Jezusa, większy od tego w Rio. Jest tu także duży i ciekawy ogród botaniczny (jeśli jesteście fanami flory to na pewno powinien znaleźć się na waszej liście). Miasto samo w sobie nie jest może piękne, choć sam plac Plaza 14 de Septiembre to miłe miejsce, gdzie można porozmawiać z ludnością lokalną, poobserwować rozgrywki w szachy lub odwiedzić pobliskie antykwariaty.


Targ La Cancha rozciąga się w mniej przyjemnej części miasta, blisko dworca. Okolica zaniedbana i zakurzona, jednakże w czasie trwania targu bardzo barwna i głośna. Można tam kupić wszystko, czego się potrzebuje. Podobno Cochabamba słynie z sprzedaży dżinsów i oryginalnej odzieży. Co ciekawe, przez sam środek targowiska przeciskają się kolorowe autobusy (poruszające się z zawrotną prędkością 5 km/h), a zakupy można robić wprost z pojazdu – sprzedawcy podają wybrane produkty przez okno (czego byliśmy świadkami). Zjedliśmy tam wiele dobrych potraw, zarówno mięsnych jak i wegetariańskich. Słynne jest tam barbecue i dania serwowane z żywego ognia. Spróbowaliśmy również kanapek z ręcznie robionymi, pikantnymi kiełbaskami czy siekaną wieprzowiną z papryczkami chilli. Wszystko było smaczne.

Jeden dzień poświęciliśmy na eksplorację aglomeracji, a kolejnego udaliśmy się poza jej granicę, bo ktoś nam powiedział, że całkiem blisko znajdują się ładne wodospady. I oczywiście postanowiliśmy to sprawdzić. Samo dotarcie do nich stanowiło nie lada wyzwanie. Dojechaliśmy do miasta, którego nazwy nie pamiętam, a potem nie wiedząc dokładnie w jakim kierunku, zaczęliśmy naszą wędrówkę. Po około 2 godzinach dotarliśmy do Parku i rozpoczęła się trasa do wodospadów. Wstęp nie był drogi. Miła odskocznia po zwiedzaniu, czyste powietrze, piękne widoki oraz nieduży wysiłek – były nam potrzebne.


Po powrocie do Cochabamby, zaobserwowaliśmy ciekawe stoisko zaraz pod dworcem. Mianowicie, w żelaznej, otwartej budce na dwóch taboretach siedziało dwóch mężczyzn. Jeden z nich wykonywał drugiemu tatuaż. Miał duży wybór wzorów oraz zdjęcia przykładowych prac. Ceny były bardzo przystępne, ale mimo tego nie zdecydowalibyśmy się na taką dawkę adrenaliny. 😊


Z Cochabamby udaliśmy się do Villi Tunari. Uznaliśmy, że będzie świetnym punktem na odpoczynek oraz na ucieczkę od zgiełku, jaki panuje w boliwijskich aglomeracjach. Na dworcu, przed samym wejściem do autobusu zamiast zwyczajowego podpisu odciskaliśmy nasze linie papilarne, w rubryce z danymi. Duże zaskoczenie. We wszystkich krajach, które odwiedziliśmy zawsze należało podać swoje dane z paszportu, a następnie przed wejściem do pojazdu złożyć podpis. Jeśli wierzyć danym internetowym, ok. 15% ludności Boliwii to analfabeci.

Pojechaliśmy do Villi Tunari znajdującej się w samym sercu prowincji Chapare, która leży w dorzeczu Amazonki i porośnięta jest lasem deszczowym. Widoki były cudowne. Po przyjeździe dowiedzieliśmy się, że toczyły się tu krwawe walki z nielegalnymi uprawami koki. Miasteczko rozciąga się wzdłuż rzeki Chapare. Znaleźliśmy miły hostel, gdzie mieliśmy możliwość rozbicia namiotu wraz z dostępem do łazienki i kuchni. Rozłożyliśmy go w przepięknym miejscu, na skarpie z cudownym widokiem na rzekę. Był tam mały basen oraz hamaki podwieszone pod wiatą. Potrzebowaliśmy dwóch dni odpoczynku i ciszy, a tu było wprost idealnie. Nasza gotówka szybko się kończyła (w portfelu ok. 250 zł), a planowaliśmy podróżować jeszcze miesiąc. Do pokonania zostało nam jakieś 5000 km, aby dostać się do ostatecznego punktu naszej wyprawy – lotniska Fortalezy w Brazylii, skąd planowaliśmy wrócić do Europy.

Cały jeden dzień przeleżeliśmy w hamakach, popijając zimne piwko, z małą przerwą na obiad w pobliskiej jadłodajni. Za to kolejnego wybraliśmy się na spacer do Parque Machia i znajdującego się tam punktu widokowego, z którego widać było całą dolinę Chapare. W tym prywatnym rezerwacie przyrody i centrum rehabilitacji dla zwierząt można wykupić wolontariat (tak, to wy płacicie za możliwość ciężkiej pracy, ale w zamian możecie poobserwować życie różnych gatunków małp, niedźwiedzia andyjskiego oraz koati).

Po chwili odpoczynku, podjęliśmy decyzję udania się w stronę granicy z Brazylią. Próbowaliśmy złapać stopa, ale po kilku godzinach zrezygnowaliśmy i taksówka zawiozła nas do Ivirgarzamy. Po pierwsze odchodziły stamtąd autobusy do Santa Cruz, a po drugie miały tam być bankomaty (w Boliwii bez gotówki ciężko płacić). Za taxi i pokonane ponad 60 km, zapłaciliśmy ok. 20 zł. Na miejscu okazało się, że żaden z lokalnych bankomatów nie czyta naszej karty kredytowej, przez co nie mieliśmy pieniędzy na dalszą podróż. Znowu przez kilka godzin staraliśmy się złapać stopa, ale nic z tego nie wychodziło. W końcu udało się nam załatwić przejazd do Santa Cruz, za ok. 60 zł. Dogadaliśmy się z kierowcą autobusu, że po przyjeździe wypłacimy pieniądze na dworcu i mu zapłacimy. Tym bardziej, że zbliżała się noc i nie chcieliśmy tu utknąć. Z samego rana dojechaliśmy i po spędzeniu dnia na zwiedzaniu Santa Cruz, znaleźliśmy kolejny autobus, który miał nas zabrać do Puerto Suarez, ostatniego miasteczka przy granicy z Brazylią.


Santa Cruz de la Sierra to największe miasto oraz region Boliwii. Jest on najbogatszy w państwie. Dzięki występującym tam złożom ropy naftowej, gazu ziemnego, żelaza i magnezu okolica się rozwija i panuje tam względna nowoczesność. Ta część państwa zamieszkana jest przez „elity pochodzenia europejskiego” i domaga się autonomii. W centrum umiejscowiony jest plac – Plaza 24 de Septiembre, gdzie można zobaczyć atrakcyjną, zabytkową katedrę z XVI wieku. To na nim kumuluje i przeplata się życie turystyczne z lokalnym. Miasto to nie wywarło na nas specjalnego wrażenia, stąd też decyzja, aby tego samego dnia pojechać dalej.

Na następny raz opowiem Wam, jak poradziliśmy sobie z brakiem pieniędzy (chociaż to chyba oczywiste – musieliśmy pożyczać). Przez ich brak utknęliśmy na końcu świata. W miejscowości bez dróg, w pokoju przypominjącym cele więzienną, w towarzystwie ponad pięćdziesięciu pająków... a my przez trzy dni jedliśmy parówki z sałatką z pomidora, ogórka i cebuli, a na deser mieliśmy arbuza.

23 wyświetlenia0 komentarzy
  • Zdjęcie autoraMegi

Zaktualizowano: 12 wrz 2020

La Paz zostało założone w XVI wieku. Jest siedzibą rządu boliwijskiego, choć stolicą konstytucyjną pozostaje Sucre. Liczy sobie prawie milion mieszkańców, a wraz z El Alto, Viacha i Achocalla tworzy ponad dwumilionową aglomerację. Położone na wysokości od 3200 do 4100 m n.p.m. stanowi najwyżej umiejscowioną stolicę na świecie. Klimat panuje tam raczej chłodny ze średnimi temperaturami między 12 a 15 stopni Celsjusza, a w nocy spada nawet do -5 stopni Celsjusza. Działają w nim dwa uniwersytety, a osiedla mieszkalne rozpościerają się na okalających je wzgórzach. Jak ma się trochę wolnego czasu można udać się do bazyliki św. Franciszka z XVIII w.


Najwyżej położone na świecie: stadion piłkarski, lotnisko i system kolejki liniowej to wszystko w La Paz.

Stadion znajduje się na wysokości 3637 m n.p.m. Odbywają się tam regularne rozgrywki ligowe, a drużyna Boliwii gra na nim spotkania międzynarodowe (gdzie oczywiście drużyny przeciwne nie mają większych szans). Co ciekawe w 2007 roku FIFA zabroniła oficjalnych meczów międzynarodowych na stadionach położonych powyżej 2500 m n.p.m. Zmieniła jednak zdanie, kiedy doszło do ponad miesięcznych protestów (przeciw dyskryminacji narodów żyjących w Andach) i limit wówczas podniesiono do 3000 m n.p.m.


Lotnisko leżące w El Alto (4150 m n.p.m.) obsługuje loty międzynarodowe.


System kolejek linowych Mi Teleferino. Zapewnia transport ponad 3 tysiącom pasażerów na godzinę i łączy wyżej położone części miasta z tymi dolnymi. Linii jest 10, stacji 30, a rozkładu brak. Wchodzisz i jedziesz. Sporo tych naj… jak na jedno miasto.

Wjazd do centrum miasta zajął nam prawie 2 godziny. W La Paz byliśmy dwa i pół dnia. Hostel z polecenia był bardzo tani, a że nie mieliśmy już wiele pieniędzy wydawał się dobrą opcją. Niestety było tam dość brudno, dlatego zamiast spać na łóżkach rozłożyliśmy koce na podłodze, na tym położyliśmy namiot i nasze śpiwory. No cóż, potrzeba matką wynalazku. Najgorsze było to, że jeden dzień, prawie cały, musieliśmy zostać w pokoju, ponieważ znowu złapała mnie choroba wysokościowa. Wymiotowałam, miałam straszny ból pleców (nie mogłam chodzić) oraz do tego wszystkiego dostałam przeraźliwej migreny. Combo. Nie byłam w stanie nic robić. Dopiero wieczorem wybraliśmy się na krótki spacer, bo obydwoje już bardzo zgłodnieliśmy.

Blisko miejsca, gdzie się zatrzymaliśmy znajdowała się wspomniana wyżej bazylika św. Franciszka. Na głównej drodze przy placu przed nią wieczorem rozkładały się budki z jedzeniem i właśnie tam skierowaliśmy swoje kroki. Zamówiliśmy po burgerze z cebulą z ostrym sosem pomidorowym. I to dostaliśmy, bułka, kotlet (z bliżej nieokreślonego mięsa), cebula i ostry sos. Niby nic takiego, ale było to bardzo smaczne i bardzo tanie. Sprzedawali tego duże ilości, więc wiedzieliśmy, że musi być świeże. Po posiłku poczułam się na tyle dobrze, że udaliśmy się na wieczorny spacer pod budynek parlamentu.



Na następny dzień było zdecydowanie lepiej. Na początek poszliśmy na targowisko, ciągnące się przez kilka kilometrów w górę, wzdłuż wielu przecznic. Każda ulica zaopatruje mieszkańców w inny asortyment. Bliżej centrum znajdują się stragany z rękodziełem (udało mi się zakupić tam piękną, skórzano-płócienną torbę podróżną), następnie z produktami spożywczymi i gospodarstwa domowego, a na końcu ubrania i obuwie.


Gdy z miejsca rękodzielnictwa odbije się w bok, trafia się do „innego wymiaru”. Nagle klimat się zmienia, a atmosfera się zagęszcza. Widzimy wiele starszych Indianek sprzedających dziwne produkty, dla których nie jesteśmy w stanie wymyślić żadnego zastosowania. Różnego rodzaju figurki, malowane kamienie, kolorowe eliksiry w małych buteleczkach, talizmany oraz zioła. Orientujemy się, że właśnie doszliśmy na targ Czarownic (jest on mały, nie tak jak sobie wyobrażałam) - Calle de las Brujas. Kupicie tam antidotum na wszelakie dolegliwości, nawet te nieokreślone. Spotkamy stoiska, gdzie sprzedawane są ususzone embriony lam. Odpowiadają one za szczęście, pomyślność, pieniądze oraz chronią od wypadku. Co ciekawe od miejscowych usłyszałam dziwną historię. Podobno, każdy nowo zbudowany budynek, nie obejdzie się bez zakopania w fundamentach takiego płodu. Im większy i bardziej komercyjny, tym większa ofiara musi zostać złożona. I pod firmami, które odpowiadają za duże obroty, nie zakopuje się tylko lam. Podobno wielu bezdomnych w La paz przepadło bezpowrotnie, a kości ludzkie są niezbędne do powodzenia przedsięwzięcia. Kiedy to usłyszeliśmy, zaczęliśmy się zastanawiać czy to możliwe, czy to tylko kolejna miejska legenda, bez pokrycia. Wolałabym żeby to była legenda. W La Paz znajduje się także Cmentarzysko Słoni. To miejsce w którym alkoholicy, chcący zakończyć swój żywot, kupują złej jakości wódkę i zapijają się na śmierć. Powstał nawet film, traktujący o tym miejscu, w reżyserii Tonchy Antezana.


W centrum odnaleźliśmy stację kolejki linowej i udaliśmy się do górnej części miasta El Alto. Z gór rozpościerał się widok na całe La Paz. Niestety był tak duży smog, że widoczność była mocno ograniczona, a obraz rozmazany (zdjęcia słabej jakości, lepsze zaginęły).


Kiedy jechaliśmy naszą uwagę zwróciły dwa miejsca. Pierwsze to cmentarz. Wyglądał, jak osiedle niskich bloków, zupełnie inaczej niż ten, który znamy. Każde okienko stanowiło oddzielną mogiłę. Drugie z miejsc to osiedla domków, wspinające się po wzgórzu, pionowo do góry. W sumie to nie samo osiedle, ale wysypisko utworzone poniżej. Ludzie po prostu wyrzucali śmieci prosto z okien. Bardzo smutny widok.



W centrum La Paz można zaobserwować wiele osób w kominiarkach. Okazało się, że są to pucybuci. Zajęcie to było uważane za jedno z najgorszych i aby uniknąć wykluczenia społecznego, mężczyźni zaczęli używać takich przykryć twarzy.


Będąc w La Paz, mój R. przeczytał o największym targu w Ameryce Południowej, który mieści się w Cochabambie. Postanowiliśmy się tam udać, tym bardziej, że miejscowość znajdowała się na trasie do Brazylii, z której planowaliśmy powrót do Europy. Droga zajęła nam około dziesięciu godzin (prawie 400 kilometrów).


Zapraszam zatem za tydzień, na kolejną opowieść.

29 wyświetleń0 komentarzy

Zaraz po powrocie z wysp Uros, udaliśmy się w podróż do Boliwii. Wszak to tylko kilka godzin jazdy autobusem! Na miejsce dotarliśmy bardzo późnym popołudniem i od razu zaczęliśmy szukać noclegu. Nie było to łatwe zadanie. Pierwszy raz w trakcie naszej już półtoramiesięcznej podróży spotkaliśmy się z dużą obojętnością, a momentami nawet z wrogością ze strony mieszkańców. Starając się znaleźć nocleg w wielu miejscach zostaliśmy zignorowani, kiedy tylko widzieli nasze białe twarze. I jak się okazało, nie tylko w Copacabanie. W różnych punktach w Boliwii nie byliśmy miło widziani, a przynajmniej odnosiliśmy takie wrażenie. Po odwiedzeniu co najmniej 10 różnych hosteli i pensjonatów, w końcu udało się nam znaleźć w miarę niedrogi nocleg. Nie był doskonały, ale akceptowalny.


Copacabana to główne miasto po stronie boliwijskiej nad brzegiem jeziora Titicaca. Nazywane jest miejscem backpakerów, ale nie mam pewności czy słusznie, ponieważ raczej nie są tam mile wiedziani. Liczy tylko około sześciu tysięcy mieszkańców. Położone na wzgórzach, roztacza się nad piękną taflą jeziora. Miasto jest również znane jako miejsce kultu maryjnego. W Bazylice pw. Matki Boskiej Gromnicznej znajduje się cudowna drewniana figura z XVI wieku. Potocznie jest ona nazywana Matką Boską Opiekunką Jeziora. Na co dzień rzeźba odwrócona jest twarzą do jeziora tak, aby mogła pełnić nad nim piecze. Tylko w trakcie mszy świętej zwracana jest w kierunku wiernych. Podobno wierzący, którzy modlą się przed nią o wstawiennictwo do Matki Boskiej o indiańskich rysach doświadczyli wielu cudów. Jest ona nie tylko patronką Copacabany, ale i całego jeziora.





Po naładowaniu baterii pod postacią ciepłego posiłku, udaliśmy się na spacer po miasteczku. Trzeba nadmienić, że zapadła już ciemność. W trakcie wędrówki usłyszeliśmy, że ktoś rozmawia po polsku. Jak się później okazało była to para młodych ludzi mieszkających obecnie w Peru. Co ciekawe, przyjechali do Ameryki Południowej z Krakowa, tak jak i my. Zakupiliśmy smaczne, tanie boliwijskie wino i udaliśmy się na przystań, aby kontynuować naszą rozmowę. Spędziliśmy bardzo miły wieczór, opowiadając sobie o dotychczasowych przygodach.


Nazajutrz, mogliśmy zobaczyć, jak Copacabana wygląda za dnia. Niestety, samo miasto nie wywarło na nas pozytywnego wrażenia. Raczej brudne i mało przyjazne. Jedynie widok na jezioro w tym miejscu jest piękny. Jest ono czyste, a przy brzegu wręcz krystaliczne. Co bardziej spragnione zabaw dzieciaki, pluskały się radośnie w lodowatej wodzie. Ja zanurzyłam jedynie stopy i na tym moja odwaga się skończyła. Niestety, jeśli nawet krajobraz jest bardzo kojący, wystarczy się odwrócić w stronę miasteczka i cały urok ulatuje. Wybrzeże upstrzone jest kolorowymi, plastikowymi budkami z jedzeniem i piwem, a nad nimi unosi się zapach spalonego tłuszczu. Oprócz tego z każdego takiego „lokaliku” rozchodzi się głośna i nieprzyjazna dla uszu muzyka.



Jak na mało uduchowioną osobę odbyłam nawet drogę krzyżową. Prowadziła bardzo malowniczą ścieżką, pnącą się na sam szczyt wzgórza, skąd roztaczał się przepiękny widok na jeszcze piękniejszy akwen Titicaca. Spędziliśmy tam kilka chwil kontemplując krajobraz i ciszę.




Z Copacabany również organizowane są wycieczki na wyspy położone na jeziorze, ale po naszym doświadczeniu w Puno, postanowiliśmy sobie darować ten punkt programu.


Tego samego dnia, późnym popołudniem udaliśmy się w dalszą drogę do La Paz, 150 km na południowy wschód. Droga nie była dość oczywista, ponieważ na przesmyku Tiquina trasa nagle się skończyła. Mieliśmy krótki przystanek w oczekiwaniu na prom pasażerski, a nasz autobus udał się na prom motorowy. Przepłynięcie na drugą stronę zajęło nam zaledwie 20 minut. A potem czekała nas już prosta droga do La Paz.



W kolejnym wpisie zapraszam do świata czarownic i miejskich legend. La Paz nie jest zwykłym miastem.

22 wyświetlenia0 komentarzy
bottom of page