top of page

Search Results

Znaleziono 20 elementów dla „”

  • Camping pośrodku niczego… Arica

    Jak wspominam nasz pobyt w Chile? Żałuję, że nie widzieliśmy więcej. Co zapamiętałam? Długie, proste drogi, pustynny krajobraz oraz skwar lejący się z nieba. Z racji tego, że w Chile ceny noclegów są wysokie, kierując się do następnego miasta – Antofagasty – oddalonej 1300 km na północ od Valparaiso, wykorzystaliśmy nocny autobus. Na miejsce dojechaliśmy około południa. Przeszliśmy z plecakami ponad 15 km i niestety nie znaleźliśmy hostelu w dobrej cenie, ani miejsca na namiot. Dlatego wyruszyliśmy w dalszą podróż tym razem do miejscowości Arica, 720 km na północ. Dotarłam do informacji, że znajdują się tam pola campingowe. Pomyślałam, że to idealny pomysł na kilkudniowy odpoczynek. Powoli męczyło nas ciągłe przemieszczanie się. Do Arici dojechaliśmy rano. Pola namiotowe, o których czytałam były w miejscowości obok. Do przejścia mieliśmy ok. 15 km. Na początku trasa była dość przyjemna, bo ciągnęła się wzdłuż plaży. Potem droga się skończyła i szliśmy ubitym, zakurzonym traktem. Gdzieniegdzie można było zobaczyć ubogie domy. Było upalnie. W pewnym momencie zatrzymał się samochód i kierowca zaoferował nam, że nas podwiezie. Nasz hiszpański nie był jeszcze na poziomie pozwalającym na płynną konwersację, ale udało się nam dowiedzieć, że teraz nie ma sezonu i wszystkie campingi są pozamykane. Zaproponował, że może nas zabrać w jedno miejsce, gdzie być może nas przyjmą, ale trasa chwilę potrwa. Oprócz odległości, jaką mieliśmy do pokonania, towarzyszyliśmy mu w rozwożeniu butli z gazem, od wioski do wioski. W końcu dojechaliśmy na miejsce i Pani Paula zgodziła się nas przygarnąć 😊. Camping był mały i nie było ciepłej wody, ale za to mieliśmy niewielki basen do swojej dyspozycji. Próbowałam odszukać tę miejscowość na mapie, ale mi się nie udało. Rozbiliśmy namiot w zacienionym miejscu i zapytaliśmy Paulę o to, czy w najbliższej okolicy jest jakieś miejsce, gdzie możemy kupić coś do jedzenia. „Tylko w Arice” – padła odpowiedź. A stamtąd właśnie dotarliśmy. Całe szczęście Paula zapytała nas czy kupić nam coś do jedzenia, bo i tak jedzie po zakupy. Nie bardzo mając wybór zgodziliśmy się, dziękując jej wylewnie. Po ok. 2 godzinach dostaliśmy dwie porcje grillowanego kurczaka na pikantnym makaronie i Inka Cola (paskudna i tak słodka, że nie byliśmy tego w stanie pić), a na deser – arbuza. Zapłaciliśmy niewiele, ale nasza wdzięczność była ogromna. Część zjedliśmy od razu, natomiast resztę zostawiliśmy sobie na kolację. Po posiłku, założyliśmy kostiumy i udaliśmy się nad ocean. Ocean był widoczny już w momencie wyjścia na „ulicę”. Po drodze mijaliśmy wiele domostw oraz zamkniętych campingów – niektóre z nich wyglądały przyzwoicie, inne jakby przestały funkcjonować kilka lat temu. Droga ciągnęła się w nieskończoność, było upalnie, nad nami krążyły sępy. W końcu doszliśmy do końca szosy i okazało się, że musimy znaleźć inną trasę, aby móc pokonać skarpę, która była na jej końcu. Nie było to łatwe. Trzeba było przejść przez spore, dzikie wysypisko śmieci, gdzie liczba sępów była naprawdę oszałamiająca. No ale, czego nie robi się dla kąpieli w oceanie 😊. Wędrowaliśmy dalej, piasek wsypywał się do butów i parzył nam stopy. Próbowałam iść boso, ale ze względu na wysoką temperaturę podłoża nie było to możliwe. W końcu dotarliśmy na plażę. Wyobraźcie sobie moje rozczarowanie, kiedy zobaczyłam tabliczkę z napisem – zakaz kąpieli. Jak się okazało był to rezerwat ptaków morskich. Pewnie spróbowałabym wejść do wody gdzieś na uboczu, gdyby nie jeżdżący wzdłuż morza patrol policyjny. Było pięknie, obserwowaliśmy ptaki, schłodziliśmy stopy w oceanie, ale i tak myślałam, że się rozpłaczę. Droga, ciągnęła się w nieskończoność (zajęła nam 1,5 godz.), a i tak nie było nam dane zażyć kąpieli w Oceanie Spokojnym. Smuteczek. Po powrocie na camping skorzystaliśmy z basenu i spędziliśmy w nim kilka godzin, na przemian z kąpielami słonecznymi. Stwierdziliśmy, że jednak poszukamy innego miejsca, bo tutaj nie ma żadnych atrakcji, ani nawet możliwości zakupienie posiłku. Następnego dnia, póki jeszcze nie zrobiło się bardzo gorąco postanowiliśmy wrócić do Arici, aby znaleźć transport do Peru. Paula powiedziała nam, skąd odjeżdża autobus do centrum miasta. Na dworcu przeszliśmy po kilku okienkach, aby znaleźć najtańszą opcję przejazdu. Musieliśmy na nią poczekać aż 6 godzin, ale uznaliśmy, że warto, bo resztę wykorzystamy na zakup jedzenia i jeszcze zostanie trochę gotówki. Po śniadaniu, które zjedliśmy zaraz przy hali odjazdów, wybraliśmy się na pobliski targ. Miejsce było oddalone o kilka kilometrów. Będąc w podróży bardzo lubimy odwiedzać lokalne targowiska. Ich klimat jest niepowtarzalny, kolory, światło, gwar, do tego dobre jedzenie, owoce i świeżo wyciskane soki. Po powrocie na dworzec, udaliśmy się do stanowiska odpraw. Okazało się, że do najbliższego miasta po stronie peruwiańskiej dotrzemy samochodem osobowym, a potem zmienimy go na autobus, który zawiezie nas do Areqipy – całość trasy to 425 km. Jakież było moje zdziwienie, kiedy zobaczyłam, że skrzynia biegów w samochodzie, którym jechaliśmy, jest przy kierownicy, a na siedzeniu obok kierowcy, siedzi nie jeden a dwóch pasażerów. Tu następuje koniec naszej przygody w Chile, a już w kolejnych wpisach zapraszam na opowieści z Peru.

  • Pustynne Chile i kolorowe Valparaíso

    Pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia spędziliśmy w autobusie do Santiago de Chile. Patrząc na przebyty dystans (około 370 km) trasa mogłaby się wydawać krótka i przyjemna. Nic bardziej mylnego. Rzeczywiście nie jest długa, ale prowadzi przez góry Andy i jest bardzo wymagająca. Do tego musimy doliczyć czas, który trzeba spędzić na granicy argentyńsko-chilijskiej, która znajduje się na przełęczy. Aby się do niej dostać jedzie się ciągnącymi wiele kilometrów serpentynami, co niestety nie wpływa dobrze na żołądki większości podróżujących. W sumie podróż trwała ok. 10 godzin, z czego trzy spędziliśmy na granicy. Całe szczęście wszelkie niewygody rekompensują widoki – góry są niesamowite. Do stolicy Chile dojechaliśmy w okolicach godziny 23:00, nie mieliśmy żadnego planu, ale wiedzieliśmy, że nie chcemy zostać w kolejnym dużym mieście. Postanowiliśmy poszukać autobusu, który jedzie dalej. W swoich notatkach odnalazłam nazwę kolorowego miasteczka – Valparaíso. Transport odchodził za kilka godzin. Skorzystaliśmy z wolnego czasu i poszukaliśmy czegoś do jedzenia. Kolejne 2 godziny spędziliśmy w drodze. Do Valparaíso dojechaliśmy ok. 6:00 rano. Poczekaliśmy aż otworzy się targ przy dworcu, gdzie zjedliśmy śniadanie, a następnie zaczęliśmy szukać noclegu. Okazało się, że ceny pokoi są dość wysokie. Ponadto kończyły się nam pieniądze na karcie kredytowej i wciąż czekaliśmy na zwrot pieniędzy z banku. W końcu udało się nam znaleźć stosunkowo niedrogi hostel, w którym po południu miał się zwolnić pokój dwuosobowy. Postanowiliśmy zostać tylko jedną noc i ruszyć w dalszą drogę. Valparaíso jest bardzo kolorowe, a jego nazwę można przetłumaczyć jako Rajska Dolina. Ciągnie się wzdłuż portu i umiejscowione jest na 43 wzgórzach zwróconych do Oceanu Spokojnego. Miasto było wielokrotnie niszczone przez trzęsienia ziemi. Dolna jego część zabudowana jest kolonialnymi budynkami, kościołami i pięknym placem pośrodku dzielnicy wraz z miejskim ratuszem. Górna część natomiast jest bardziej chaotyczna i wielobarwna. Uchodzi za niezbyt bezpieczną – nie poleca się turystom wieczornych spacerów z aparatem w ręku, ponieważ można go stracić. Każdy dom pomalowany jest na inny kolor. Tak jak i w Buenos Aires, są to pozostałości farb wykorzystywanych w porcie. Dwie części miasta połączone są ze sobą systemem schodów oraz kolejkami szynowymi – ascensores. Według mnie miasto to mogłoby zostać okrzyknięte stolicą street artu. Murale zakrywają mało atrakcyjne budynki i można je spotkać w całym mieście. Jest ich bardzo dużo. Tak naprawdę na każdym kroku pojawiają się kolejne, a każdy z nich jest w innym klimacie. Od abstrakcyjnych po naturalistyczne. Niektóre z nich są tylko dobre, a inne to prawdziwe dzieła sztuki. To właśnie im miasto zawdzięcza tak niepowtarzalną atmosferę. Po całym dniu wędrowania miejskimi ulicami warto zejść w dół, aby nieco odpocząć i posiedzieć na falochronie nad oceanem. Widok wylegujących się w słońcu lwów morskich jest naprawdę kojący. Jeśli starasz się być oszczędnym w trakcie podróży, to jedzenia polecam poszukać na lokalnym targu, który pełen jest różnego rodzaju dobroci. Zawsze jest świeżo i według nas naprawdę dobrze, jeśli chodzi o walory smakowe. W wielu restauracjach posiłki nie są warte swojej ceny i często bywają zwyczajnie niesmaczne. To właśnie na jednym ze straganów pierwszy raz w życiu jedliśmy pyszne ceviche. Gdyby nie było podane w plastikowym opakowaniu, to spokojnie mogłoby uchodzić za wykwintne danie. Do tej pory nie pociągały mnie surowe ryby, ale to danie było po prostu rewelacyjne! Cienko pokrojone kawałki, zalane sokiem z limonki, do tego cebulka w piórka, drobno posiekana papryczka chili i kolendra oraz oliwa, sól i pieprz do smaku. Petarda! Wszystko było przyrządzane na miejscu, a ryby świeże z porannego połowu. Intensywnie spędzony dzień zwieńczyliśmy zakupem butelki chilijskiego Carmenere i udaliśmy się do hostelu, aby odpocząć. Przy szklaneczce wina obmyśliliśmy dalszy plan podróży. W końcu następnego dnia czekała nas długa trasa.

  • Mendoza – kraina winem płynąca!

    Będąc w Buenos Aires zastanawialiśmy się, gdzie możemy udać się dalej. Już wiedzieliśmy, że nie mamy wystarczającej sumy pieniędzy, aby jechać do Patagonii. Rozważaliśmy również odwiedzenie nadmorskiej miejscowości Mar del Plata, ale niestety nie była ona na trasie do Peru. Najlepszym wyjściem z tej sytuacji było zatem podążenie prosto do Mendozy. Do pokonania mieliśmy ok. 1100 km, trasa zajęła nam jakieś 17 godzin. W drodze do Mendozy, natknęliśmy się na wiele demonstracji. Oto jedna z nich. Będąc w Mendozie bardzo chcieliśmy udać się na trekking w okolicy Aconcagua, niestety znowu rozbiliśmy się o brak funduszy. Aby wejść na teren parku trzeba mieć pozwolenie i zapłacić za bilet wstępu. Nie pamiętam dokładnie, ale wydaje mi się, że była to kwota ok. 250 $ od osoby. No i pojawił się następny problem. Poszliśmy do bankomatu wypłacić pieniądze, ale niestety okazało się, że nie możemy. Sprawdziliśmy sześć różnych banków i nigdzie nie byliśmy w stanie podjąć gotówki. Myśleliśmy, że może to kwestia rodzaju karty. Na ten moment mieliśmy tylko Mastercard, bo Visa została unieważniona. Na większości maszyn, była naklejka sugerująca, że karta jest akceptowana. Dopiero po pewnym czasie doszliśmy do tego, dlaczego nie możemy tego zrobić – zapomnieliśmy, że ustaliliśmy niski limit. Na szczęście w pobliżu była kafejka internetowa, w której naprawiliśmy nasz błąd, uff. Był 22.12, zbliżały się Święta Bożego Narodzenia. Postanowiliśmy, że na te kilka dni zostaniemy w Mendozie, a dopiero po Wigilii wyruszymy dalej. Odwiedziliśmy pobliską wypożyczalnię rowerów i pojechaliśmy zwiedzać okolicę. Przy okazji chcieliśmy znaleźć miejsce, gdzie możemy się zatrzymać na te kilka dni. Przez Internet wyszukaliśmy camping z basenem oddalony ok. 12 km od Mendozy, położony pośród winnic. Uznaliśmy, że skoro mamy rowery możemy sprawdzić, jak on wygląda z bliska. Upał sięgał 40 stopni. Jechaliśmy większą część trasy pod górkę, a ja byłam cała pogryziona przez komary i pot tylko wzmagał swędzenie. Byłam cała różowa od maści, jaką kupiłam w aptece. Pierwszy raz w życiu i mam nadzieję ostatni, dostałam takiego uczulenia od ugryzień. Naliczyliśmy ponad 150 śladów, całe ciało miałam opuchnięte. Żałuję, że nie zrobiliśmy zdjęcia jak wyglądałam, bo mogę Wam przysiąc, że upodobniłam się do Sigma i Pi (jeśli pamiętacie ten program 😊). Po dojechaniu na camping okazało się, że ceny są bardzo wysokie. Wychodziło około 40 zł więcej niż w hostelu, a przecież był to tylko nocleg w namiocie. Powiem to tak, choć nie mieliśmy zbyt dużo gotówki, bylibyśmy skłonni zapłacić więcej, bo widok był naprawdę piękny. No i ten basen, przy takim upale. Niestety w dniach 24-25.12 mieli zamknięte. Powrót do miasta okazał się dla nas dość niefortunny. Do 18.00 trzeba było oddać rowery do wypożyczalni. Była godzina 17.30, a ja złapałam gumę. R. oddał mi swój rower, kazał jechać i zatrzymać pracowników, a on sam miał przyprowadzić mój sprzęt. Dojechałam w ostatnim momencie, kiedy pracownicy już wychodzili. Przyjęli mój rower i powiedzieli, żeby drugi odstawić na pobliski komisariat policji, a oni rano go odbiorą. No więc, usiadłam sobie na pobliskim murku i czekałam na mojego męża. Zrobiło się szaro, a jego nadal nie było. W końcu miał do przejścia około 8 km. Już trochę zaczęłam się martwić, ale na szczęście się pojawił. Po długich pertraktacjach z policjantami zgodzili się przyjąć rower i mogliśmy wrócić do hostelu, aby przygotować kolację. Oczywiście, uzbroiwszy się najpierw w spray przeciw komarom. Kolejny słoneczny dzień wykorzystaliśmy na odwiedzenie winnic. Z Mendozy pociągiem udaliśmy się w godzinną podróż do Maipú. Na miejscu odwiedziliśmy kilka winnic, w tym naszą ulubioną Bodegas Lopez. Prowadzona jest przez tą samą rodzinę od czterech pokoleń od 1898 roku. Zwiedzanie z przewodnikiem wraz z degustacją jest darmowe, trzeba jedynie na koniec zakupić chociaż kieliszek wina. Pomimo tego, że odwiedziliśmy już wiele różnych miejsc, tego rodzaju, ta jest naprawdę warta poświęconego czasu. Podczas oprowadzania świetnie zostaje przybliżony proces produkcji wina od uprawy winorośli po butelkowanie i dystrybucję. Przewodnik mówi bardzo dobrze po angielsku. Po obejrzeniu całości i degustacji, będąc już w dobrych humorach, poszliśmy zaopatrzyć się w wino. Wybraliśmy butelkę Malbeca, białe wino oraz jedno musujące. Za wszystko zapłaciliśmy ok. 45 zł, a zakupy należały do bardzo smacznych i udanych. Spędziliśmy cudowny dzień. Choinka też była Na Wigilię opracowaliśmy sobie plan specjalny. Dowiedzieliśmy się, że w okolicy jest park z gorącymi źródłami. Niestety zdjęcia robiliśmy tylko telefonem i nam zginęły. Termas Cacheuta oddalone jest około 40 km od Mendozy. Wspaniałe miejsce na relaksujący dzień. Można skorzystać z ciepłych i zimnych basenów. Część z nich utworzona została w skałach. Piękne tarasy, ślizgawki, a wszystko to otoczone skalistymi wzgórzami. Wstęp kosztował ok. 30 zł za cały dzień. Po południu wyszliśmy do pobliskiej „restauracji” na obiad, wybór dań nie był zbyt duży. Zamawiało się zestaw mięs. Przy każdym stole rozstawiony był grill, gdzie samodzielnie kończyło się grillować własne kawałki. Do zestawu podawane były warzywa i zapiekane ziemniaczki, a wszystko popijaliśmy dobrym, zimnym, lokalnym piwem. Tak właśnie wyglądała nasza Wigilia. Po „wieczerzy” udaliśmy się na termy. Po całym dniu w słońcu i w wodzie, późnym popołudniem wyruszyliśmy w drogę do hostelu, aby wypić nasze świąteczne wino musujące. W czasie oczekiwania na autobus, który miał nas zawieźć do Mendozy widzieliśmy, jak lokalna społeczność przygotowuje świąteczną fiestę. W kilku punktach w centrum miasteczka rozpalone były duże ogniska z wbitymi w środek metalowymi prętami, o które oparte były kraty. Na tak przygotowany ruszt układana była cała, rozcięta na pół krowa. Jest to rytuał angażujący rodziny, przyjaciół, sąsiadów – całe wioski. Często takie Barbecue trwa do białego rana. Na ulice wynoszone są stoły, różne dodatki do mięs, pieczywo, sałatki i pikantny sos chimichurri. Przeważnie towarzyszą temu występy lokalnych zespołów albo mieszkańcy przynoszą instrumenty i zaczyna się improwizacja. Po dojechaniu do hostelu spakowaliśmy plecaki i uznaliśmy, że rano ruszmy w dalszą drogę, do Santiago de Chile.

  • Boskie Bueons i jego ciemna strona

    Po zobaczeniu pięknych wodospadów wysuszyliśmy rzeczy, spakowaliśmy plecaki i udaliśmy się w dalszą drogę. Do pokonania mieliśmy ok. 1300 km. Kolejna długa i nużąca podróż. Najpierw dojechaliśmy lokalnym autobusem do granicy z Paragwajem. Następnie pieszo przekroczyliśmy granicę i Międzynarodowy Most Przyjaźni rozciągnięty (na pół kilometra długości) nad rzeką Parana, dostając się do miasta Ciudad del Este. Przejście przez obie granice zajęło nam ponad godzinę. Bez większych problemów udało się nam znaleźć miejsce, z którego odjeżdżają autobusy do Buenos Aires. Podróż trwała ok. 20 godzin i nie było żadnego postoju. W cenę biletu wliczone były posiłki: obiad, kolacja, śniadanie oraz ciepłe napoje i woda, które były serwowane przez hostessę. Toaleta była dostępna w autobusie. Niestety mimo wygodnych, rozkładanych foteli była to bardzo męcząca podróż. W końcu dotarliśmy do Buenos. Jeszcze będąc w Brazylii zabukowaliśmy hostel przez lokalną stronę internetową, zapłaciliśmy zadatek i prosto z dworca udaliśmy się pod zapisany adres. Do przejścia mieliśmy około 4,5 km z ciężkimi plecakami, w pełnym słońcu. Kiedy doszliśmy na miejsce powiadomiono nas, że nie ma żadnych wolnych miejsc, a oni nie prowadzą rezerwacji internetowych. No cóż, okazało się, że pierwszy raz zostaliśmy oszukani. Dobrze, że zadatek nie był wysoki. Nauczeni doświadczeniem, korzystaliśmy już tylko ze znanych nam portali lub szukaliśmy noclegu będąc już na miejscu. Nie mając żadnego planu, zapytaliśmy kilka młodych osób na ulicy o rekomendacje miejsca noclegowego. Ktoś polecił nam hostel, który znajdował się w pobliżu i dodatkowo był w przystępnej cenie. Gdy dotarliśmy do hostelu wzięliśmy prysznic, odpoczęliśmy i poszliśmy zwiedzać najbliższą okolicę. W nocy dostałam powiadomienie z banku, że nasze konto zostało zablokowane. Jak możecie się domyślić tej nocy nie byłam w stanie spokojnie zasnąć. Czekałam do rana, aby jak najszybciej skontaktować się z bankiem. Rozmowę z konsultantem przeprowadziłam przez Skype, korzystając z międzynarodowych połączeń. Dzięki temu nie musiałam wydać milionów monet. Okazało się, że ktoś dokonał zakupów przy pomocy naszej karty, na łączną kwotę 3000 dolarów. Bank oczywiście zwrócił nam te pieniądze, ale czekaliśmy na nie prawie miesiąc. Od tego momentu mieliśmy do dyspozycji tylko kartę kredytową i trochę dolarów na wymianę. Niestety opłaty za wypłacanie pieniędzy z bankomatu przy użyciu karty kredytowej są wysokie i przez to w trakcie tej podróży straciliśmy ok. 1500 zł. Najprawdopodobniej okradli nas w momencie, kiedy robiliśmy zadatek przez Internet na pierwszy hostel w Buenos Aires. No cóż, było minęło. Człowiek staje się mądrzejszy z wiekiem i z doświadczeniami. Szkoda tylko, że czasem jest to tak bolesne. Drugiego dnia znaleźliśmy tańszy hostel, bliżej centrum i zatrzymaliśmy się w nim na 4 dni, aż do weekendu, ponieważ R. chciał się udać na słynny pchli targ w dzielnicy San Telmo, który odbywa się w niedzielę. Dobrze, że postanowiliśmy zostać, bo już następnego dnia dostałam wysokiej gorączki i prawie cały dzień spędziliśmy w pokoju. Wyszliśmy tylko do sklepu po zakupy i skorzystaliśmy z kuchni w hostelu, żeby przygotować obiad. Nie spodziewaliśmy się, że wino będzie w cenie wody, co - nie ukrywam - było bardzo miłym zaskoczeniem😉. Nawet to najtańsze było bardzo dobre. Przez kolejne dni zwiedzaliśmy Buenos Aires. Wyznaczaliśmy sobie cel i chodziliśmy po mieście 15-20 km dziennie, aby poznać miasto i poczuć jego rytm. Jak już Wam wspominałam tę podróż odbyliśmy ponad 5 lat temu, więc nie pamiętam żadnych cen, ale trafiliśmy akurat na duży kryzys w Argentynie. Byłam bardzo zaskoczona cenami, ponieważ wydawały mi się bardzo zawyżone. Z perspektywy czasu myślę, że mogło być to spowodowane utratą pieniędzy. Pamiętam, że kiedy poszliśmy do Tesco po zakupy obiadowe i niedrogie wino wydaliśmy ok. 30 zł więcej, niż na podobne produkty w Polsce. W restauracjach ceny również były wyższe, np. stek kosztował ok. 150-200 zł za osobę, więc stwierdziliśmy, że zjemy je innym razem. Cały pobyt w Buenos Aires żywiliśmy się przeważnie w street foodach. Kupowaliśmy empanadas (smażone pierożki nadziewane mięsem, warzywami lub serem), argentyńską pizzę (na grubym drożdżowym cieście), szaszłyki mięsno-warzywne, tamales (to także pierogi, ale tym razem zrobione z mąki kukurydzianej z farszem z mięsa, jajek, ziemniaków, cebuli i papryki). Czasami gotowaliśmy sobie w hostelu i przeplataliśmy to wszystko dużą dawką owoców. Równie mocno co cenami jedzenia, byłam zaskoczona cenami odzieży – były zdecydowanie wyższe niż w Polsce. Za zwykły bawełniany t-shirt w sklepie trzeba byłoby zapłacić ok. 150 zł. Nie wiem jak teraz kształtują się ceny, ale wtedy były stanowczo za wysokie. W Buenos Aires w pierwszej kolejności zobaczyliśmy Casa Rosada – siedzibę prezydenta Argentyny, znajdującą się przy Plaza de Mayo. To od strony tego placu z balkonu różowego domu przemawiali Juan i Eva Peron oraz śpiewała Madonna w Evicie. Przy placu jest również katedra oraz muzeum historyczne w budynku dawnego ratusza. Będąc w centrum miasta warto przespacerować się głównym deptakiem Florida. To wzdłuż niego rozciągają się sklepy, stoiska z pamiątkami oraz restauracje. To także tutaj można wymienić dolary (oczywiście na czarno). W trakcie naszej podróży (a na ile się orientuję, jest tak do tej pory) w bankach obowiązywał stały kurs, zupełnie nieopłacalny. Jednak na każdym rogu można spotkać osoby, które wypowiadają tylko jedno słowo – Cambio, oznaczające – wymiana. Jeśli jesteś zainteresowany wymianą dolarów na argentyńską walutę – reale brazylijskie, to wtedy taka osoba zaprowadzi Cię w oddalony od głównej ulicy punkt, np. w głębi centrum handlowego i tam dokonają dla Ciebie wymiany waluty po dobrym kursie. Jest to niezwykle ciekawe, ale i bardzo stresujące doświadczenie, przynajmniej za pierwszym razem, kiedy nie wiesz czego się spodziewać. Zastanawiasz się czy iść gdzieś na ubocze za podejrzanie wyglądającym mężczyzną. Spacerując po mieście na pewno nie raz przejdziecie przez główną arterię , która ma ponad sto metrów szerokości i kilometr długości. Budowa Avenida 9 de Julio, bo o niej mowa, trwała ponad 50 lat, a nazwa upamiętnia dzień uzyskania przez Argentynę niepodległości – 9.07.1816 r. Przy ulicy usytuowanych jest wiele interesujących budynków, w tym wyróżniający się Teatro Colon oraz ponad 60-metrowy obelisk. Został on zbudowany w 400 rocznicę osiedlenia się pierwszych Hiszpanów. Chodząc po Buenos Aires bez mapy naprawdę można się pogubić. Pewnego dnia, późnym popołudniem, idąc wzdłuż rzeki odbiliśmy w boczną uliczkę. Dotarliśmy prawie do El Caminito w słynnej dzielnicy La Boca. Uliczkę można podziwiać zarówno na pocztówkach z Argentyny, jak i na milionach zdjęć turystów, którzy ją odwiedzają. Jest bardzo charakterystyczna i wielobarwna. Dzielnica zawdzięcza swoje powstanie włoskim emigrantom, którzy przybyli tu w latach trzydziestych XIX wieku. El Caminito natomiast powstała dopiero na początku XX wieku z elementów pozostałych po budowie statków, a swoje kolory zawdzięcza resztkom farb ze stoczni. W dzielnicy przeważają długie budowle z małymi blaszano-drewnianymi domkami, połączone wspólnymi galeriami i wewnętrznymi dziedzińcami. Często na jeden domek składa się tylko jeden pokój, a łazienka, kuchnia i salon są współdzielone z mieszkańcami innych domków-pokoi. Z czasem malowanie domów w krzykliwe barwy stało się tu tradycją oraz wabikiem na turystów. Jest tu bardzo dużo galerii, sklepików, barów i restauracji. Spożywając lunch w restauracji np. kotleta milanese, można obejrzeć występ tanga argentyńskiego, którego pokazy organizowane są w wielu lokalach na El Caminito. Zapomniałam Wam powiedzieć, że do La Boca dotarliśmy ok. godziny 19:00. Dlaczego ma to, aż takie znaczenie? Otóż, dzielnica ta w godzinach późno popołudniowych oraz wieczornych nie należy do najbezpieczniejszych. Turyści nie powinni tam przebywać ani też zbaczać z głównych ulic. Niestety mieliśmy tę niemiłą sposobność się o tym przekonać. Przechodząc obok La Bombonera (sławnego stadionu Boca Juniors) zorientowaliśmy się, że znaleźliśmy się w złym miejscu i o złej porze. Mianowicie wyobraźcie sobie sytuację, która wyglądała trochę jak z filmu. Szliśmy chodnikiem i byliśmy zapatrzeni na stadion, kiedy w pewnym momencie zaczął nas mijać samochód – Cadillac z lat 60 – z głośno puszczoną muzyką. Panowie w aucie zorientowali się, że jesteśmy turystami, zwolnili do naszego tempa, opuścili szyby i wyłączyli muzykę. Samochód nawet przy tak minimalnej prędkości sprężynował i wyglądał, jak z filmów gangsterskich, albo rodem o kartelach. Mężczyźni wyciągnęli łokcie na drzwi auta i jadąc obok, intensywnie się nam przyglądali. Mam wrażenie, że musieli sobie o nas pomyśleć, że albo jesteśmy tak głupi, albo tak odważni. Całe szczęście, nic się nie stało, po paru minutach, podkręcili muzykę i odjechali. A ja w głowie pisałam już czarne scenariusze. Doszliśmy za róg stadionu i jeśli jeszcze chwilę temu, miałam w głowie pomysł, że jak już tu jesteśmy to może pójdziemy zobaczyć te kolorowe domki, to tak w tamtym momencie wiedziałam, że chcę jak najszybciej iść do głównej ulicy, a najlepiej prosto do hostelu, od którego dzieliło nas około 1,5 godziny spaceru. Za stadionem spotkaliśmy kobietę, która zaczęła do nas coś szybko mówić. Zrozumieliśmy tylko dwa słowa: szybko, wyjście. Pokazywała nam kierunek, w którym musimy się udać. Mówiła to naprawdę z dużym zaangażowaniem, jakby się o nas martwiła. Do dzielnicy La Boca, na kolorową ulicę El Caminito wróciliśmy dwa dni później w godzinach porannych. Atmosfera była zupełnie inna. Wszędzie słychać było rozmowy, co chwilę mijali nas ludzie i policja, podjeżdżały autobusy wypełnione turystami po brzegi. Było gwarno i radośnie. Z wielu domów słychać było muzykę, a pary tańczyły tango w ogródkach kawiarnianych. Dookoła były rozstawione stragany z pamiątkami, budki z jedzeniem i restauracyjne stoliki. Dużym zaskoczeniem dla nas była liczba patroli policyjnych spotkanych przez nas na ulicy El Caminito. Naprawdę nie przesadzam, policja była wszędzie. Na każdym rogu ulicy, na przy każdym sklepie. Doliczyliśmy się około pięćdziesięciu mundurowych. I tu małe uzupełnienie mojej opowieści o wieczornym spotkaniu z „Cadillakiem”. Wówczas nie spotkaliśmy ani jednego policjanta. Czy to przypadek? Nie sądzę. Niestety zdjęcia z tej dzielnicy miałam tylko na telefonie i zachowały się jedynie dwa, kiepskiej jakości. Chodząc po ulicach Buenos Aires nie sposób pozbyć się wrażenia, że składa się ono z kilku innych, mniejszych miast. Każda z dzielnic jest zupełnie inna i ma swój niepowtarzalny klimat. Co kilka przecznic grana jest różnego rodzaju muzyka na żywo, co ma wpływa na charakter miasta. Często odwiedzaną przez turystów dzielnicą w mieście jest Recoleta. Jest elegancka, pełna ambasad, drogich butików, przestronnych apartamentów oraz parków. Jednak my udaliśmy się tam z nieco innego powodu. Bardzo chciałam zobaczyć Cementerio de la Recoleta i grób Evy Peron. Cmentarz znacznie różni się od tych, jakie możemy zobaczyć w Europie. Grobowce są monumentalne, wykończone wieżyczkami, kolumnami oraz figurami. Sprawia to wrażenie jakbyśmy znaleźli się w oddzielnym, cichym miasteczku. Następnym miejscem, które postanowiliśmy zwiedzić było Muzeum Sztuk Pięknych. Blisko centrum oraz miejsca, w którym nocowaliśmy przez te kilka dni zlokalizowana jest dzielnica Puerto Madero. To bardzo nowoczesna, odrestaurowana dzielnica portowa, rozciągająca się wzdłuż kanału rzeki La Plata. Cała wypełniona wieżowcami i apartamentowcami, z dużą ilością barów, restauracji oraz drogich hoteli. Co warto dodać jest tu zdecydowanie spokojniej i ciszej, niż w innych częściach miasta. Doskonałe miejsce na spacer. Ostatnią z dzielnic, którą chcę przedstawić, a raczej wydarzenie, dla którego tak długo zostaliśmy w Buenos Aires jest niedzielny pchli targ w San Telmo. San Telmo to najstarsza część miasta, która jest również bardzo kolorowa i czuć w niej artystycznego ducha. Znajduje się tam dużo galerii oraz sklepików z rękodziełem. Feria de San Telmo – pchli targ, odbywający się tam co niedzielę, rozciąga się na przestrzeni 1,5 km, wzdłuż głównej ulicy – Calle Defensta – oraz jej przecznic, wyłączonych z ruchu ulicznego. Głównym punktem jest Plaza Dorrego. W tym miejscu często odbywają się pokazy tanga. Na targu można kupić naprawdę ciekawe i unikatowe rzeczy: różnego rodzaju rękodzieło, biżuterię, torebki, ręcznie robione buty, antyki oraz ścienne ozdoby. Będąc w pobliżu warto udać się również do Mercado de San Telmo, aby podziwiać konstrukcję tego tradycyjnego argentyńskiego targu. Choć teraz jest już bardzo turystyczny, zjemy tam coś dobrego i kupimy dojrzałe owoce. Kolejną miłą niespodzianką, jaka nas spotkała było odkrycie w bocznej uliczce baru – Kraków. Oczywiście weszliśmy do środka, ale ku naszemu rozczarowaniu nie znaleźliśmy polskiego piwa. Po powrocie do hostelu opracowaliśmy dalszy plan podróży. Wiedzieliśmy już, że nie uda nam się pojechać do wielu miejsc, które bardzo chcieliśmy zobaczyć, jak chociażby Patagonia. Niestety, ale nie mieliśmy wystarczająco gotówki, aby móc sobie pozwolić na tak daleką podróż. Postanowiliśmy udać się do Mendozy i tam odwiedzić kilka winnic. To kolejna nasza mała pasja, ale o tym już w następnym wpisie.

  • Wodospady Iguazu

    Po kilku dniach, które przeznaczyliśmy na aklimatyzację i odpoczynek w Paraty, postanowiliśmy udać się w stronę Argentyny, aby zobaczyć Cataratas do Iguaçu (co w języku guarani, który jest odmianą języka indiańskiego można przetłumaczyć jako „wielka woda”). Do przejechania mieliśmy ok. 1320 km. Najpierw udaliśmy się do Sao Paulo, co zajęło nam ok. 6 godzin, a następnie udało się nam znaleźć bezpośredni autobus do Foz do Iguaçu. Podróż trwała 19 godzin. Pozytywnym zaskoczeniem dla nas były autobusy kursujące w prawie całej Ameryce Południowej. Większość z nich, w szczególności na długich trasach jest bardzo wygodna. Siedzenia są spore i jest naprawdę dużo miejsca na nogi. Dodatkowo rozkładają się prawie do pozycji leżącej. Niestety za komfort trzeba płacić. Ceny są stosunkowo wysokie w szczególności w Brazylii, Argentynie i Chile. W trakcie podróży, mieliśmy dwa postoje na skorzystanie z toalety i posiłek na dużej stacji benzynowej. Jeśli dobrze pamiętam toaleta była również w autobusie. Patrząc z perspektywy czasu decyzja, żeby udać się do Argentyny, a nie w innym kierunku nie była do końca trafiona. Niestety nasz budżet na cały kilkumiesięczny wyjazd, nie był imponujący. Przez okres 3 miesięcy naszej podróży wydaliśmy w sumie ok. 15 tysięcy złotych (wliczając w to: bilety w obie strony, zadłużenie karty kredytowej na ok. 3 tysiące złotych, drobne i większe pożyczki od znajomych i rodziny, kiedy to już pod koniec wyjazdu zostaliśmy bez grosza przy duszy). Dlaczego piszę Wam, że Argentyna była złym pomysłem? Otóż, Argentyna i Chile na tak mały budżet, jakim dysponowaliśmy nie są odpowiednią opcją, ponieważ są dosyć drogie. Peru oraz Boliwia to kraje zdecydowanie bardziej przystępne cenowo. Porównując ceny produktów w Brazylii do cen w Polsce należy uznać, iż są zbliżone. Natomiast ceny w Argentynie są zdecydowanie wyższe (nie wliczając wina, które jest tanie i dobrej jakości). Ze względu na nasz niski budżet Argentynę i Chile potraktowaliśmy nieco po macoszemu i dlatego musimy tam kiedyś wrócić. Naszym marzeniem jest zobaczenie Patagonii oraz trekking pod Aconcaguą. Niestety ze względów finansowych nie mogliśmy sobie na to pozwolić, ponieważ musielibyśmy znacznie skrócić czas naszej podróży. Ale pewnie część z Was zapyta, dlaczego nie zostaliśmy dłużej w Brazylii? Kiedy zaczęłam sprawdzać ewentualne loty powrotne, to okazało się, że najtańsze bilety do Europy były właśnie z Brazylii. Dlatego też od samego początku wiedzieliśmy, że musimy wrócić do Brazylii i zwiedzić ją na samym końcu. Cataratas do Iguaçu to system wodospadów, który leży na styku Brazylii i Argentyny. Granica przebiega przez Diabelską Gardziel (Garganta del Diablo), która jest najwyższym punktem wodospadu. Rozciągają się one na wysokości od ok. 60 do 82 m, a w ich skład wchodzi ponad 250 strug. Rzeka Iguaçu w pobliżu wodospadów ma szerokość ok. 4 km i dociera na skraj płaskowyżu, blisko rzeki Parany. Większa część wodospadów znajduje się po stronie argentyńskiej. Widzieliśmy wodospady zarówno w Brazylii, jak i w Argentynie. Nam osobiście bardziej podobały się te brazylijskie, pomimo tego, że to tylko 20% powierzchni całego systemu wodospadów. Po obydwu stronach granicy ruch turystyczny jest silnie rozwinięty i szczerze mówiąc nie ma się co temu dziwić, ponieważ wodospady są naprawdę piękne. Infrastruktura parków jest dobrze rozwinięta. Utworzono kładki, które ciągną się na skraj wodospadów (po stronie brazylijskiej) oraz duży pomost prowadzący do Diabelskiej Gardzieli (po stronie argentyńskiej). Na czas eksploracji wodospadów zatrzymaliśmy się w Foz do Iguaçu w Brazylii. Pierwszego dnia odpoczywaliśmy po długiej podróży i zrobiliśmy rozeznanie, które dotyczyło praktycznej części naszego pobytu. Sprawdziliśmy m.in. jak najlepiej dostać się nad wodospady zarówno z jednej, jak i z drugiej strony, ile kosztują bilety oraz jak najtaniej dostać się do następnego miejsca naszej podróży – Buenos Aires. W związku z tym, że był grudzień i nie było dużo turystów, udało się nam znaleźć hostel, w którym zaproponowano nam pokój, w dobrej cenie tylko dla nas dwojga, chociaż był 4 osobowy. Niestety nie pamiętam dokładnie ani miejsca, gdzie nocowaliśmy, ani ceny, ponieważ całą podróż po Ameryce Południowej, którą opisuję odbyliśmy w 2015 roku. Drugiego dnia pobytu w Foz do Iguaçu pojechaliśmy lokalnym autobusem do Parku Narodowego Iguaçu. Pogoda bardzo się nam udała, a widoki były spektakularne. W cenę biletu wstępu do Parku wliczony jest autobus, który odjeżdża spod głównej bramy. Można nim dotrzeć na brzeg wodospadu, a rozpościerający się widok na Diabelską Gardziel jest przepiękny i zapiera dech w piersiach. Postanowiliśmy wysiąść wcześniej, aby móc przespacerować się wzdłuż rzeki. Napawaliśmy się słońcem, widokami wodospadów z oddali i stopniowo dozowaliśmy sobie piękno tego miejsca. Gdy dotarliśmy na miejsce i przechadzaliśmy się po drewnianych pomostach pod samym wodospadem, mogliśmy schłodzić się w bryzie z rzeki. Piękne, majestatyczne miejsce, pełne różnych zwierząt. Mogę śmiało rzec, że obydwoje w równym stopniu byliśmy pod dużym wrażeniem. Wróciliśmy autobusem pod bramę Parku stwierdziliśmy, że do hostelu pójdziemy na piechotę, aby z bliska przyjrzeć się funkcjonującemu miastu. Na początku spacer biegł wzdłuż Parku i raz na jakiś czas można było zaobserwować tamtejsze zwierzęta. Przy głównej drodze, która wiedzie aż do miasta natknęliśmy się na cudowne, artystyczne miejsce – Emporio com Arte. Kiedy jechaliśmy do Parku dostrzegłam je z autobusu, ponieważ mocno się wyróżniało spośród innych budynków. To małe, urocze bistro, połączone z galerią sztuki użytkowej. Mieści się w starym, błękitnym, drewnianym domku z werandą z białymi okiennicami. Jest bardzo przytulne, pełne koloru, różnych ozdób i bibelotów. Co niezwykle zaskakujące, można tam nawet zakupić stół i krzesła, na których się siedzi. Wszystkie sztućce, talerze i szklanki, z których korzysta restauracja pochodzą z lokalnych produkcji i również są na sprzedaż. Na mnie to miejsce zrobiło naprawdę super wrażenie, oceńcie sami. Postanowiliśmy usiąść na werandzie, kupić małą buteleczkę lokalnego Rislinga i przy deserze cieszyć się chwilą. Po zaspokojeniu potrzeby na coś słodkiego, zajęliśmy się podziwianiem produktów dostępnych w galerii. I gdyby nie to, że przed nami było kolejne ponad 2 miesiące podróży, to na pewno zakupilibyśmy tam jakieś rzeczy do naszego domu. Po kolejnych, chyba 2 godzinach wróciliśmy do hostelu i wzięliśmy prysznic. Potem udaliśmy się do pobliskiego marketu, aby zaopatrzyć się w coś na obiadokolację. Zdecydowaliśmy się na kurczaka z rożna serwowanego pod marketem, który był jedną z tańszych i lepszych opcji. Do niego dokupiliśmy butelkę wina i udaliśmy się do miejsca noclegu, aby celebrować nasz posiłek bogów. 😊 Niestety ten piękny i słoneczny dzień, był tylko oknem pogodowym, bo już w kolejne dni zapowiadano przejściowe opady. Pomimo takiej prognozy, postanowiliśmy na następny dzień udać się nad wodospady po stronie argentyńskiej. Muszę nadmienić, że dzień wcześniej podziwialiśmy wodospady z dołu. Tego dnia mieliśmy w planie zobaczyć je z góry, jak spadają z 82 metrów. Gdy tylko dotarliśmy do Parku Narodowego zaczęło padać. Trasa do przejścia po tej stronie jest zdecydowanie dłuższa. Jej część można pokonać kolejką wąskotorową, która jest wliczona w cenę biletu. Kiedy dotarliśmy do punktu, z którego trzeba już poruszać się na piechotę, rozpadało się jeszcze bardziej. Mimo to pomyśleliśmy, że opady są przejściowe i pójdziemy zmierzyć się z Diabelską Gardzielą. Deszcz zelżał. Ruszyliśmy dalej. Było bardzo ponuro. Unosiła się mgła. Gdy doszliśmy do rzeki zaczęły się pomosty, które prowadziły na samą krawędź wodospadu. Jeśli dobrze pamiętam to mierzą one ok. kilometr długości. Muszę się przyznać, że kiedy rozpoczynaliśmy marsz po tych kładkach, które wcinają się w głąb rzeki miałam pewne obawy. Wyobraźcie sobie dziesiątki turystów poruszających się razem z Wami w głąb rzeki lub wracających na brzeg. Do tego pochłaniającą Was mgłę, zacinający deszcz i huk spadającej wody. Patrzysz w dół pomostu, po którym idziesz i jedyne co widzisz to kłębiącą się, wzburzoną wodę. Pytania w takiej sytuacji namnażają się w głowie same. Co, jeśli pomost się zerwie od naporu wody? Co, jeśli nie utrzyma takiej ilości ludzi? Deszcz padał coraz bardziej, a my przemieszczaliśmy się do przodu. W końcu po emocjonującym spacerze (muszę tu nadmienić, że nie należę do strachliwych osób), dotarliśmy nad samą przepaść i mogliśmy poczuć czarci wyziew. Byliśmy cali mokrzy i zmarznięci, widoczność była ograniczona. Stanęliśmy na samej krawędzi mając świadomość, że woda spada z wysokości ponad 80 metrów! Żałuję, że nie udało się nam zobaczyć tego niesamowitego miejsca przy lepszej pogodzie. Wtedy na pewno zapamiętalibyśmy to znacznie pozytywniej. Zaczynało padać coraz mocniej, więc dość szybko zadecydowaliśmy, że pora na powrót. Wiedzieliśmy, że droga zajmie nam co najmniej 1,5-2 godzin. Przemoczeni i zziębnięci wróciliśmy do bram Parku. Potem jeszcze trzeba było dostać się z powrotem do Brazylii. Z naszego wcześniejszego rozeznania wynikało, że dużo taniej jest kupić bilet do Buenos Aires z Paragwaju niż bezpośrednio z Puerto Iguazú po stronie argentyńskiej. Po południu wróciliśmy do hostelu. Postanowiliśmy, że już nigdzie się nie wybieramy tylko odpoczywamy, a następnego dnia ruszymy w dalszą podróż. Jeśli jesteście ciekawi co nastąpiło później, zapraszam wkrótce!

  • Wyjazd do Ameryki Południowej - Paraty pierwsze na liście!

    Zanim udało mi się spełnić marzenie o wyjeździe do Ameryki Południowej, oczywiście podróżowałam, ale były to urlopy stosunkowo krótkie i bardziej zorganizowane. No, ale jak to z marzeniami bywa, wymykają się one spod kontroli. Miała to być wyjątkowa, długa i jedyna tak podróż w naszym życiu… chyba pierwsza z wielu kolejnych 😊. We wcześniejszym poście wspominałam Wam, jak wyglądała nasza „nie organizacja” wyjazdu. Zważywszy na to, że oprócz biletów lotniczych do Sao Paulo w Brazylii nie mieliśmy żadnych planów ani rezerwacji, mogliśmy improwizować. Co w sumie, wychodzi nam najlepiej. W samolocie poznaliśmy Wojtka, który doradził nam, aby prosto z Sao Paulo pojechać do Paraty. Po wylądowania w Brazylii, Wojtek został na lotnisku, żeby odebrać swoją dziewczynę Sol, która miała przylecieć z Barcelony następnego dnia. Umówiliśmy się, że jak dojadą do Paraty, to się spotkamy. Paraty to małe postkolonialne miasteczko, założone przez Portugalczyków. Leży na trasie dawnego Złotego Szlaku, który pozwalał na transport złota, tytoniu i kawy z ziem Brazylii do Lizbony. Zaczynając od początku. Przed wylotem z Polski mieliśmy tylko jeden dzień wolny i masę rzeczy do zrobienia. Musieliśmy spakować nasze plecaki, resztę rzeczy zawieźć do przyjaciół, zaopatrzyć kota w żwirek i jedzenie oraz spotkać się z przyjaciółmi. Teraz jak widzę to z perspektywy czasu, nie było szansy, żeby to dobrze zorganizować, tym bardziej, że większość czasu spędziliśmy na lunchu. Na 30 minut przed wyjściem z domu, pakowałam do plecaków ostatnie drobiazgi. Z Krakowa do Sosnowca pojechaliśmy BlaBlaCarem do przyjaciela mojego męża, gdzie spędziliśmy długi i miły wieczór. Około 4:00 rano zostaliśmy odwiezieni na lotnisko do Pyrzowic, skąd mieliśmy lot do Mediolanu-Bergamo. Po wylądowaniu udaliśmy się na szybkie zwiedzanie miasteczka, które pięknie rozpościera się na wzgórzu. Dopiero w trakcie zwiedzania zorientowałam się, że kolejny lot mamy z innego mediolańskiego lotniska - Malpensa, które jest oddalone o prawie 100 km. Dlatego też postanowiliśmy udać się na dworzec główny w Mediolanie i stamtąd wyruszyć w dalszą drogę na lotnisko. Lot mieliśmy wieczorem, więc zdążyliśmy zjeść lunch i zwiedzić najbliższą okolicę. Z Mediolanu-Malpensa polecieliśmy do Stambułu i tam musieliśmy czekać do rana na kolejny lot, już bezpośredni do Sao Paulo. Teoretycznie linie lotnicze miały zapewnić nam nocleg, ale żeby móc z niego skorzystać, musielibyśmy wykupić wizę, która kosztowała 25 $ od osoby, ponieważ hotel znajdował się poza lotniskiem. Czas oczekiwania na następny lot wynosił około 8 godzin, więc stwierdziliśmy, że nie opłaca się nam zakup wiz i postanowiliśmy poczekać na lotniskowych ławkach. Znaleźliśmy zaciszne miejsce, podłożyliśmy nasze małe plecaki pod głowy i staraliśmy się zasnąć, co wcale nie jest łatwe na tak dużym i głośnym lotnisku. Dotrwaliśmy do godziny 5:00 rano i udaliśmy się na kolejny lot do mojej wymarzonej Ameryki Południowej. Za te wszystkie loty zapłaciliśmy ok. 900 zł od osoby, co uważam za całkiem dobrą cenę (tym bardziej, że loty na trasie Mediolan - Stambuł - Sao Paulo, były lotami powrotnymi - oczywiście z powrotnych biletów nie skorzystaliśmy). I tak po ponad 50 godzinach podróży dotarliśmy na miejsce, ale na tym nie koniec. Jak już wspominałam, zdecydowaliśmy się na dalszą podróż do Paraty. I tu pierwsza logistyczną zagwozdką było opuszczenie lotniska tak, aby odnaleźć terminal autobusowy, z którego moglibyśmy dojechać na dworzec w centrum miasta. Wiem, może się to wydawać śmieszne, ale to było naprawdę olbrzymie lotnisko i nie było żadnych napisów w języku angielskim. No cóż, po ponad godzinnym spacerze przez terminal i próbach dopytania się w języku angielskim, gdzie jest dworzec, poddaliśmy się. I w tym momencie zza zakrętu wyłoniła się para, która leciała z nami w samolocie. Po krótkiej rozmowie, okazało się, że mają zamówioną taksówkę i jeśli tylko dołożymy się do przejazdu, podrzucą nas na dworzec. Czekając na autobus, wypłaciliśmy pieniądze z bankomatu oraz udaliśmy się na szybki posiłek. W Paraty według planu powinniśmy być ok. 2:00 w nocy. Niestety autobus, którym podróżowaliśmy zepsuł się po drodze, a na podstawienie nowego czekaliśmy ok. 2 godzin. Tym sposobem na miejsce dotarliśmy ok. 6:00 rano. Byliśmy ekstremalnie zmęczeni. Zdecydowaliśmy, że weźmiemy pierwsze miejsce do spania, jakie uda się nam znaleźć. Nie wiedzieliśmy czy ktoś nam otworzy o tak wczesnej porze, ale udało nam się znaleźć pokój zaraz obok dworca. Po ponad 60 godzinach w drodze, dotarliśmy do swojej pierwszej destynacji i w końcu mogliśmy odpocząć. Zanim położyliśmy się do czystej pościeli, musieliśmy (i chcieliśmy) wziąć prysznic. Zaraz po nim usłyszeliśmy pukanie do drzwi i pani gospodyni zaprosiła nas na śniadanie. Czekała nas miła niespodzianka. Wybór jedzenia był ogromny, a my strasznie głodni. Po zaspokojeniu naszej kolejnej potrzeby, udaliśmy się do pokoju. Ja, bardzo zadowolona, że w końcu będzie mi dane wyspać się w wygodnym łóżku, usłyszałam pytanie od męża: „To, co idziemy się rozejrzeć po miasteczku?” Chyba możecie sobie wyobrazić moja minę, myślałam, że go zabiję! I zgadnijcie, co się stało po 30 minutach, zwiedzaliśmy już Party… 😊 Miasteczko jest bardzo urokliwe, ale niestety przez pierwsze 2 dni pogoda nam nie sprzyjała, było dość pochmurnie i przez to zdjęcia są dość ponure. Już na miejscu uznaliśmy, że zostaniemy tam przez kilka dni, aby się zaaklimatyzować i odpocząć. Zabudowa Paraty przypomina małe portugalskie miasteczka osadzone przy drogach, wyłożonych kostką brukową… po prostu magia. Szczególnie piękne z samego rana, kiedy nie ma jeszcze turystów, a wszelakie sklepy z pamiątkami są pozamykane. W godzinach porannych duża część Paraty zalewana jest wodą, wygląda to jak powódź, ale jest to celowy zabieg, którego zadaniem jest oczyszczenie ulic miasteczka. Z tego powodu w większości sklepów oraz pensjonatów, często roztacza się delikatny zapach wilgoci, do czego można się szybko przyzwyczaić. Paraty zostało założone w XVII wieku przez Portugalczyków przy brazylijskim wybrzeżu Costa Verde, a stworzone za pomocą rąk afrykańskich niewolników. Jak już wspomniałam, leży na trasie Złotego Szlaku i pełniło funkcje portu. Do dziś można spacerować pozostałościami szlaku, który ciągnie się wzdłuż wybrzeża, ale jest zatopiony w lesie. Miasteczko rozwijało się bardzo prężnie i miało wielu bogatych fundatorów, dzięki czemu obecnie możemy podziwiać dużo pięknych budowli oraz pozostałości portugalskiej twierdzy na wzgórzu górującym nad miastem. Ciekawostką jest fakt, że można zwiedzić trzy kościoły z okresu założenia miasta. Wówczas każdy z nich miał inne przeznaczenie: jeden służył afrykańskim niewolnikom, drugi przeznaczony był dla wyzwolonych mulatów, do trzeciego mieli wstęp tylko biali obywatele miasta. Niestety przez powtarzające i nasilające się ataki piratów - Paraty zostało wykluczone ze szlaku, a miasteczko powoli traciło na znaczeniu, popadając w zapomnienie. Może właśnie dzięki temu zabudowa z tego okresu zachowała się w tak dobrym stanie. Miasteczko jest dość kolorowe, cała zabudowa jest pobielona, ale drzwi i okiennice zostały pomalowane we wszystkie kolory tęczy. I właśnie to na tle brukowanych, kamiennych uliczek stwarza niezapomniany klimat. Całe centrum historyczne zamknięte jest dla ruchu samochodowego, a mieszkańcy używają rowerów z przyczepkami lub bryczek, aby przewozić swoje towary. My spędziliśmy ok. dwóch dni przechadzając się po uliczkach, chłonąc miłą atmosferę tego miejsca. Niestety z tego, co pamiętam ceny są stosunkowo wysokie, zarówno jeśli chodzi o noclegi, jak i o restauracje oraz sklepy z pamiątkami i rękodziełem. Z tego też powodu, znaleźliśmy tańszą opcję noclegową niż na początku. Przenieśliśmy się do posady (małego pensjonatu), którą prowadził przyjaciel Wojtka, Ricardo. Miejsce nazywa się Estalagem Colonial i mieści się w ścisłym centrum. Najlepsze śniadania w całej naszej podróży! Świeżo wyciskane soki, świeże pieczywo, jajka o jakie poprosisz (jajecznica, na miękko, sadzone), drożdżówki, świeże owoce, ser, wędlina, marmolada. Każdy znajdzie coś dla siebie. Plaża w Paraty nie jest zachwycająca. Dlatego też Wojtek zaproponował nam wybór Trindade, który jest oddalony od Paraty ok. 25 km. Aby się tam dostać, skorzystaliśmy z lokalnego i taniego autobusu. Sama droga jest bardzo malownicza, mijaliśmy po drodze plantacje bananowców oraz dżunglę. Trindade to miasteczko stworzone dla turystów. Wzdłuż głównej ulicy usytuowanych jest wiele restauracji oraz sklepów z pamiątkami. Z tego co pamiętam ceny były przystępne, może dlatego, że głównie spotykaliśmy tam rdzennych mieszkańców. Znajdują się tam co najmniej trzy ładne i czyste plaże oraz naturalne, morskie baseny stworzone z układu skał. Aby dostać się do basenów, trzeba skorzystać ze ścieżek, które prowadzą przez dżunglę. Pewnego dnia Wojtek i Sol zaproponowali nam wspólną wyprawę do Cachoeiras. Są to wodospady, do których można dotrzeć lokalnym autobusem do Penha, a następnie pieszo w głąb dżungli. Dzięki temu mogliśmy skorzystać z daru natury, jakim są skalne ślizgawki, które utworzyły się wskutek erozji na rzece. Świetne miejsce na dobrą zabawę. Widoki niezapomniane, choć ze względu na słaby aparat, zdjęcia nie oddają tego klimatu. Spędziliśmy w Paraty i okolicach naprawdę miły czas. Czytałam różne opinie o tym miejscu, nie wszystkie pozytywne. Dla nas było ono zdecydowanie warte naszego czasu. To tam w ogrodzie Ricarda – naszego gospodarza, pierwszy raz karmiłam małpki Sagui i widziałam koliberki, które spijały nektar z kwiatów. Jak dla mnie magiczne doświadczenie.

  • Pojawiło się marzenie... I co dalej?

    O Ameryce Południowej marzyłam naprawdę długo... jeszcze zanim poznałam mojego męża. Próbowałam przekonać wiele osób do tego pomysłu, ale najczęściej słyszałam, że to nie jest najlepszy pomysł i żebym zeszła na ziemię. Dopiero po wielu latach udało mi się zrealizować to marzenie - właśnie razem z R. Pomysł wyjazdu zrodził się w mojej głowie, kiedy zobaczyłam na zdjęciu Machu Picchu w Peru. Zakochałam się bez pamięci i wiedziałam, że kiedyś zobaczę je na własne oczy. I właśnie w taki sposób najczęściej rodzą się moje plany podróżnicze: zdjęcie+opis+impuls=akcja. Choć jest to bardzo rozciągnięte w czasie. W przypadku Ameryki Południowej sama realizacja projektu zajęła nam ponad 2 lata, a decyzję o wyjeździe razem, podjęliśmy po dwóch miesiącach naszego związku. Dlaczego w takim razie tak długo? Otóż, stwierdziliśmy, że najpierw weźmiemy ślub, a dopiero potem zrealizujemy nasz plan. Jak wyglądała organizacja, nie było jej prawie wcale. Przez około pół roku szukałam biletów lotniczych. Nie było ważne w jakim państwie wylądujemy, ale na jakim kontynencie. W końcu udało mi się trafić na tanie bilety. Następnego dnia złożyliśmy wypowiedzenia w pracy, ponieważ nie wiedzieliśmy tak naprawdę na jak długo jedziemy (i tu miła niespodzianka - pracodawca zaproponował nam powrót do pracy po naszej podróży). Wynajmowane mieszkanie podnajęliśmy znajomej razem z naszym kotem w pakiecie... i w drogę! Odkąd kupiłam bilety, zaczęłam czytać przewodniki o krajach Ameryki Południowej i jak się potem okazało straciłam na to masę czasu. A czy było to przydatne? Nie bardzo. Miałam ze sobą kilka notatek co warto zobaczyć, ale niestety zanotowałam kraje, do których jeszcze nie trafiliśmy, bądź wybraliśmy inne kierunki podróży. Teraz już wiem, że powinnam skupić się na przeglądaniu stron internetowych i blogów, zacząć od tego co warto zobaczyć, a nie czytać przewodniki wraz z opisem geopolityki. Jak mniej więcej wyglądał nasz plan? Mieliśmy kilka wpisów w notesie z miejscami, które musimy zobaczyć - jak moje ukochane Machu Picchu - oraz bilety, a cała reszta naszej podróży to był wielki freestyle. Spakowaliśmy dwa plecaki - 40 i 60 litrów - staraliśmy się w nich zmieścić rzeczy na kilka miesięcy, których jak się potem okazało było zdecydowanie za dużo! Nie wiedzieliśmy, gdzie się zatrzymamy, nie zabukowaliśmy żadnych noclegów. Jedyne to, co było pewne to przylot do Sao Paulo w Brazylii. Pomyśleliśmy, że jakoś to będzie, no i było, ale to już inna historia. I prawie każdy nasz wyjazd wygląda bardzo podobnie. Wiemy mniej więcej, jaki rejon świata nas interesuje i szukamy tanich biletów. Jak już określimy miejsce, gdzie dokładnie lecimy to wtedy planuję, jaki kraj i jakie atrakcje warto wpisać na listę. Nauczyłam się już, że nie mogę bardzo przywiązywać się do mojego planu, ponieważ w trakcie podróżowania zazwyczaj coś niespodziewanego się nam przytrafia (jak chociażby w trakcie naszego ostatniego wyjazdu do Maroka – dopadła nas choroba i musieliśmy zrezygnować z wielu punktów na naszej liście). Dlatego często planujemy coś na bieżąco, dzień lub kilka dni wcześniej, bo usłyszymy od kogoś, że coś jest warte zobaczenia. Niestety nie zawsze pokrywa się to z naszymi wyobrażeniami, jak choćby Railay Beach w Tajlandii - nasze duże rozczarowanie. W Ameryce Południowej mieliśmy ze sobą namiot, który może pozwolić Wam zaoszczędzić pieniądze, ale również, jak w naszym przypadku uratować skórę, podczas podróży autostopem. Dzięki niemu nie musieliśmy spać pod gołym niebem czy w krzakach (to znaczy spaliśmy w krzakach 😉 jak na naczepie ciężarówki, ale za to w namiocie). Niestety podróżując stopem nigdy nie wiadomo, dokąd trafisz i czasami namiot to jedyna słuszna opcja. Najczęściej jednak - z racji wygodnictwa - korzystamy z hoteli, hosteli i guest housów, wyszukując miejsc noclegowych na różnych platformach internetowych. Nie będę Was oszukiwać, większość naszych podróży jest bardzo budżetowa. Staramy się zawsze znaleźć coś fajnego, a przede wszystkim czystego w niskiej cenie. Tylko czasami pozwalamy sobie na przyjemniejsze i trochę droższe noclegi, jak np. w Kuala Lumpur z dostępem do basenu na dachu budynku. Powód naszej oszczędności jest prosty. Wolimy wydać te pieniądze na dobre jedzenie lub dodatkowe atrakcje. W pokoju i tak tylko śpimy (najważniejsze jest to by było czysto!). Wiem, że moglibyśmy korzystać z np. couchsurfingu, wtedy oszczędność byłaby duża, moglibyśmy poznać lepiej ludzi z danego państwa, ale za bardzo cenimy sobie spokój i niezależność. Podróżowanie w takiej formie wymaga dużego zaangażowania emocjonalnego. Po całym dniu zwiedzania często w hałasie, w pełnym słońcu, chcemy tylko wziąć prysznic, ewentualnie wypić piwko i iść spać. Aczkolwiek każda forma podróżowania jest dobra, byleby iść do przodu i spełniać swoje marzenia!

  • Cześć!

    Po wielu latach myślenia o założeniu własnego bloga, w końcu to zrobiłam! Bądźcie łaskawi, to mój pierwszy wpis. Odkąd zaczęłam podróżować, słyszałam od swoich znajomych: „Dlaczego nie założysz bloga?" I w końcu, po otrzymaniu dużej dawki motywacji od osoby, którą to ja miałam zmotywować, stwierdziłam, że może to już najwyższy czas skonfrontować się z tym pomysłem. "Nawet najdalszą podróż zaczyna się od pierwszego kroku" – Lao Tzu I tak oto jestem bez konkretnego planu, jak będzie wyglądała ta strona, czy będę pisała tu tylko o odbytych podróżach, czy może też będę poruszała inne tematy. Dokładnie tak samo dzieje się w przypadku naszych wyjazdów, większość z nich odbywa się bez konkretnego planu. Oczywiście, że sprawdzam co warto zobaczyć, jak ciekawie spędzić czas, ale nigdy nie planujemy, gdzie dokładnie pojedziemy, gdzie będziemy spać, nie rezerwujemy żadnych atrakcji. Mamy kupione bilety, a potem niech się dzieje co chce! Odkąd pamiętam wiedziałam, że będę podróżować. Już jako dziecko czułam ekscytację na samą myśl, że udaję się w nieznane miejsca, że zobaczę coś pięknego, że doświadczę czegoś nowego. Pamiętam sytuację, kiedy w wieku ok. 12/13 lat wraz z dwiema koleżankami z osiedla, oznajmiłyśmy rodzicom, że udajemy się na piknik do parku (park był oddalony od osiedla ok. 1,5 km) i wrócimy późnym popołudniem. Zamiast do parku udałyśmy się do miejscowości oddalonej o 19 km.! Zabrałyśmy ze sobą przygotowane wcześniej kanapki i napoje. Miałyśmy ze sobą również jakieś drobne (całe szczęście, bo dzięki temu było nas stać na bilety autobusowe i mogłyśmy wrócić do domu, zanim nasi rodzice zaczną się martwić). Muszę nadmienić, że przemieszczałyśmy się główną drogą krajową i nietrudno się domyślić, że ruch był całkiem duży, a nasze zadowolenie wprost do niego proporcjonalne. Na około roztaczały się piękne widoki, a my śpiewałyśmy piosenki. Po dotarciu na miejsce zrobiłyśmy piknik, pałaszując wesoło nasze zapasy, po czym zwiedziłyśmy zabytek sakralny i udałyśmy się w drogę powrotną. Jak sobie pomyślę, że moja siostrzenica mogłaby zrobić to samo, to włos mi się jeży na głowie, tyle potencjalnych niebezpieczeństw! 😊 "Zejdź na ziemię, nie wydawaj wszystkiego na podróże, oszczędzaj!" Już wtedy wiedziałam i czułam, że będę poznawać świat wszystkimi zmysłami. Przez długi czas były to tylko bliskie wyjazdy w obrębie naszego pięknego kraju. Tak właśnie pokochałam Bieszczady, miłością bezwarunkową i nie wyobrażałam sobie wakacji bez nich przez wiele lat. Moje dalsze wojaże mogłam zacząć realizować dopiero, gdy wyjechałam z Polski i rozpoczęłam pracę. Kolejny przełom nastąpił po poznaniu mojego męża. Do tego momentu słyszałam - „zejdź na ziemię, nie wydawaj wszystkiego na podróże, oszczędzaj”. Ciotki dobre rady mogłam znaleźć pomiędzy znajomymi, ale i rodziną. Dopiero mój R. powiedział – "pojedziemy, gdzie chcesz". I powiedzcie mi, jak go nie kochać. Nasz pierwszy, dłuższy i zarazem dalszy wyjazd odbył się do Ameryki Południowej, która wcześniej jawiła mi się jako koniec świata. Wydawało mi się, że to taki pojedynczy wyskok z naszej strony, bo kogo stać na kilkumiesięczną podróż na drugi koniec Ziemi😊. No, ale jak wszyscy wiemy apetyt rośnie w miarę jedzenia. Lista naszych planów podróżniczych jest dość obszerna, krok po kroku próbujemy ją realizować, aczkolwiek myślę, że ich spełnianie rozciągnie się bardzo w czasie, tym bardziej, że staramy się realizować również inne nasze projekty, które pozwalają nam na urzeczywistnianie tych pierwszych- podróżniczych. Trzymajcie kciuki! Całe nasze życie zdeterminowane jest przez podróże, a dzieje się tak ponieważ: Podróżowanie sprawia nam przyjemność. Lubimy próbować nowych potraw i nie ma w tym ani krzty przesady. Cieszy nas oglądanie piękna otaczającego nas świata. Ekscytuje nas robienie nowych rzeczy. Aktywność to adoracja życia, a będąc w drodze jesteśmy do niej zmuszeni i bardzo nam to służy. Fascynują nas inne kultury. I w końcu – liczymy na to, że uda nam się znaleźć nasze miejsce na ziemi. Poznaliśmy się z R. w Krakowie i mieszkaliśmy tam razem ponad 5 lat i nadal uwielbiamy to miasto. Od ponad 3 lat mieszkamy w Belfaście w Irlandii Północnej i gdyby nie pogoda, to byłoby to całkiem dobre miejsce do życia. Niestety pogoda jest jaka jest. No cóż taki mamy klimat , dlatego w trakcie naszych wyjazdów szukamy miejsca, które mogłoby się okazać miejscem na nasz dom – na zawsze.

bottom of page