top of page

Search Results

Znaleziono 20 elementów dla „”

  • Taco z chili sin carne

    Od dłuższego czasu, rozważam opcje umieszczania na blogu przepisów kulinarnych, zarówno tych, które przywozimy z podróży, jak i tych, znalezionych na różnych blogach. Mam nadzieję, że pomysł się Wam spodoba. Podany niżej przepis powstał z kilku innych wcześniej wypróbowanych przeze mnie. W tej nowej kombinacji pozamieniałam nieco proporcje i składniki, aby uzyskać moim zdaniem lepszy smak. Składniki do chili (na dwie osoby na dwa dni) 2 marchewki 1 czerwona papryka 2-4 gałązki selera naciowego 1 cebula 4 ząbki czosnku 1 papryczka chili 1 puszka czerwonej fasoli lub miksu różnych fasoli 1/2 puszki kukurydzy 1 puszka pomidorów * Wybierając puszki zwróćcie uwagę na skład, decydujcie się na takie w których jest tylko dany produkt, woda i sól, bez dodatków cukru itp. 2 łyżeczki kolendry w proszku 1 łyżeczka kminu rzymskiego 1/2 łyżeczki cynamonu 1 łyżeczka papryki wędzonej 1 łyżeczka papryki słodkiej 2 łyżeczki miodu lub 1 łyżeczka cukru trzcinowego lub innego zamiennika 1 limonka Świeża kolendra 2 łyżki oliwy z oliwek Sól i pieprz do smaku Ser żółty kilka plastrów lub kilka łyżek startego na tarce * Dla smaku oraz ewentualnego złagodzenia pikantności potrawy dodaję kapustę kiszona lub łyżeczkę jogurtu greckiego. * Jako dodatek można wykorzystać czerwoną paprykę zamarynowaną w soku z limonki z solą lub salsę pomidorową czy guacamole. Rozgrzej oliwę na patelni i wrzuć na nią posiekaną w kostkę cebulę, podsmaż do momentu zeszklenia. Dodaj suche przyprawy i podsmaż kolejną minutkę, aż przyprawy uwolnią zapach. Następnie wrzuć na patelnię pokrojoną w kostkę marchewkę z selerem naciowym, podsmaż około 5-7 minut. Dodaj posiekany czosnek i chili. Smaż przez 2 minuty. Dodaj pokrojoną w kostkę paprykę i kontynuuj smażenie przez kolejne 3 minuty. Pora na dodanie pomidorów w puszce. Następnie przepłucz fasolę i kukurydzę i dodaj do reszty, duś przez 10 min. Dopraw solą i pieprzem. * Możesz również podawać z ryżem lub tortillą. Wcześniej skrop limonką i posyp świeżą kolendrą. Składniki na tacos (15 porcji): 300 gram mąki kukurydzianej 1 łyżka oliwy 1 łyżeczka soli 150 ml gorącej wody Wymieszaj mąkę i sól w dużej misce, dodaj oliwę i wodę, mieszając ciasto widelcem. Wyrabiaj ciasto kilka minut. Uformuj z niego małe kulki, mieszczące się w dłoni, a następnie je spłaszcz. Następnie wałkuj, aż będą cienkie. Placki wrzucasz na suchą, rozgrzaną patelnię i podgrzewasz przez 2-3 minuty. Ciasto nie jest bardzo elastyczne. Uważaj, żeby ich nie połamać! Następnie na każdy placek nałóż łyżkę chili, plaster lub łyżeczkę tartego żółtego sera (jakiego lubisz), posyp świeżą kolendrą. Gotowe Taco kładziesz na folii aluminiowej i wkładasz do nagrzanego (200-220 stopni) piekarnika na opcji grill, do momentu stopienia sera. Taco można podawać z wyżej wymienionymi składnikami: kapustą kiszoną, śmietaną, guacamole lub salsą. Smacznego! Smacznego!

  • City Break- Edynburg i jego mroczne strony

    Ostatnie czasy nauczyły mnie, że nie warto za dużo planować, w szczególności, jeśli chodzi o podróże. Dlatego też, kiedy nadarzyła się okazja wyjazdu, mimo niedawnej choroby, postanowiliśmy z tego skorzystać. Edynburg już od dłuższego czasu był na naszej liście miejsc do odwiedzenia i nareszcie się nam udało zobaczyć to magiczne miejsce. Edynburg położony jest w Szkocji, u wybrzeży zatoki Forth (Firth of Forth) na Morzu Północnym. Od 600 lat pełni funkcję stolicy, a od XVI wieku jest również siedzibą szkockich królów. Mieliśmy tylko dwa dni, żeby zobaczyć miasto i spotkać naszych znajomych, których poznaliśmy w Ameryce Południowej. Do Edynburga przylecieliśmy rano i prosto z lotniska autobusem pojechaliśmy do centrum. Z przystanku udaliśmy się na Calton Hill. Jest to jedno z dwóch wzgórz, z których można podziwiać panoramę Edynburga oraz zatokę Forth. Ma tylko 103 m n.p.m. i można tam dojść asfaltową ścieżką. Jedną z jego nazw można przetłumaczyć jako miejsce zagajników. W przeszłości były na nim organizowane turnieje rycerskie oraz zawody sportowe. To miejsce jest bardzo popularne zarówno wśród lokalnej ludności jak i turystów i trzeba mu przyznać, że jest bardzo fotogeniczne. Znajduje się tam wiele ciekawych budowli w tym National Monument – inaczej nazywany Hańbą Edynburga. To pomnik poświęcony żołnierzom i marynarzom poległym w czasie wojen napoleońskich. Budowla wzorowana jest na świątyniach greckich i w zamierzeniu miała być większa. Niestety nigdy nie została ukończona, ponieważ zabrakło funduszy. I właśnie z tego względu nazywana jest Hańba Edynburga. Kolejnymi interesującymi obiektami są: Miejskie obserwatorium astronomiczne, założone w 1776 roku (obecnie pełni funkcję galerii sztuki) oraz monument przypominający latarnię morską, który upamiętnia śmierć admirała Nelsona w bitwie pod Trafalgarem. Mierzy 32 metry, a na jego szczycie znajduje się taras widokowy. Nie mogę także nie wspomnieć o tym najbardziej popularnym i chyba najczęściej fotografowanym zabytku, czyli pomniku Daugalda Stewarta – szkockiego filozofa. Będący obecnie symbolem Edynburga. Widok ze wzgórza na miasto jest naprawdę zachwycający, przechodząc nieco dalej, można podziwiać również panoramę na Firth of Forth. Kiedy tam dotarliśmy nad zatoką roztaczała się piękna tęcza, całkiem dobry początek dnia. Prosto ze wzgórza, mijając po drodze stary, klimatyczny cmentarz – Old Calton Burian Ground udaliśmy się w stronę Pałacu Holyrood. Jest on siedzibą monarchów brytyjskich wówczas, gdy odwiedzają Edynburg (raz do roku, przez tydzień, przebywa w nim Królowa Elżbieta II). Pełni tę funkcję nieprzerwanie od XVI wieku, a jego nazwa pochodzi od Holy Rood, czyli relikwii Świętego Krzyża, na którym zmarł Jezus. Ciekawostka dla fanów mojego ukochanego filmu Braveheart – w Pałacu przebywał Robert Bruce. Wnętrza udostępnione dla zwiedzających, stanowią tylko małym wycinkiem całości. Ściany zdobią włoskie malowidła wiszące tam od XVI wieku. Podziwiać można wiele posągów, ozdobnych gobelinów, arrasów oraz starych mebli. Dostępne są również apartamenty rządowe (przebywają w nich goście podczas oficjalnych wizyt), oraz sypialnia Marii Stuart, królowej Szkotów. Pałac otoczony jest pięknie utrzymanym parkiem, w którym znajdują się ruiny opactwa Holyrood. Jeśli macie więcej czasu i oczywiście chęci możecie również odwiedzić królewską Galerię Sztuki z czasowymi wystawami. Nad Pałacem góruje Tron Artura (wzniesienie 251 m n.p.m.), to właśnie z niego, sam król Artur obserwował klęskę swoich oddziałów w bitwie z Piktami. W tym miejscu zostały też odnalezione ślady bytności człowieka z przed 8500 r p.n.e. My udaliśmy się na to piękne wzgórze, dopiero na drugi dzień, ale jak nie macie innych planów można to zrobić w tym samym dniu. Zajęło nam to około dwóch godzin. Naprzeciwko Pałacu znajduje się dekonstruktywistyczny budynek Szkockiego Parlamentu, który jest udostępniony dla zwiedzających. Po spacerze na około Holyrood, udaliśmy się w górę, wzdłuż Królewskiej Mili (The Royal Mile). Ulica stanowi centrum turystyczne miasta i to przy niej zlokalizowanych jest wiele atrakcji. My odwiedziliśmy miasto, w czasie kiedy turystów prawie tam nie było i dużo miejsc było zamkniętych. Sklepy oferujące produkty z wełny i tartanu świeciły pustkami, nie licząc sprzedawców. A czym jest tartan? To materiał wytwarzany z owczej wełny, posiadający kraciasty wzór, wykorzystywany przy produkcji kiltu, czyli męskiej spódnicy, tak popularnej wśród szkotów od XVI wieku. Aby stworzyć kilt na specjalne okazje, potrzebne jest aż 7,5 m tartanu. Niektóre klany mają swoje rodzinne wzory. Jednym z największych sklepów jest Tartan Wearing Mill and Experience, zlokalizowany w budynku przędzalni tej tkaniny, która działa do dziś. Jeśli lubicie whisky, to chyba warto odwiedzić The Scotch Whisky Experience, gdzie możecie dowiedzieć się jak wygląda proces produkcji oraz dokonać degustacji różnych rodzajów tego alkoholu. Nie należy to do najtańszych doświadczeń (ceny zaczynają się od ok. 15/20 funtów). Równie dobrze możecie się udać do wielu barów, gdzie większość barmanów poleci wam dobry trunek i jeszcze wytłumaczy wam różnice pomiędzy nimi. Kolejnym miejscem, chętnie odwiedzanym przez turystów jest Camera Obscura and World of Illusions. Znajduje się tam sala luster, pokój z pełnym spektrum świateł, wirujący tunel. Warto udać się na dach budynku i obejrzeć panoramę miasta przez camera obscura, czyli wiktoriański teleskop. Niektóre kamienice, zlokalizowane w mieście zostały przekształcone w muzea. Pochodzą z XVII wieku, a ich wnętrza zdobią ówczesne meble oraz sprzęty. Dla fanów Harrego Pottera, szczególnie polecam wizytę w trzech lokalizacjach. Są to: szkoła George’a Heriota z 1628 roku, stanowiąca pierwowzór Hogwartu; cmentarz Greyfriars gdzie można odnaleźć grób Thomasa Riddela, (jego nazwisko posłużyło jednemu z bohaterów sagi) oraz The Elephant House, to właśnie tam J.K.Rowling pisała opowieśc o młodym czarodzieju. Najważniejszym punktem znajdującym się na końcu Królewskiej Mili jest Edinburgh Castle. Wznosi się on na szczycie skały zamkowej Castlehill, która tak na prawdę jest wygasłem wulkanem. Ślady osadnictwa pochodzą tu z późnej epoki brązu, stanowiąc tym samym najdłużej i nieprzerwanie zamieszkane miejsce na Wyspach Brytyjskich. Chętnie odwiedzana przez turystów budowla to największy zamek w Szkocji, pełniący od XII wieku siedzibę królów. Twierdza była oblegana aż 26 razy. W Pałacu Królewskim znajduje się Kamień Przeznaczenia (kamień koronacyjny) i stanowi symbol szkockiej monarchii. Jak mówi legenda, służył on biblijnemu Jakubowi jako poduszka, kiedy śnił o drabinie do nieba. Przed zamkiem znajduje się plac, który łączy go z Królewską Milą. Trzeba napomnieć, że Stare Miasto w Edynburgu leży na kilku poziomach, ponieważ w przeszłości z braku miejsca nadbudowywano kamienice lub budowano je w dół po zboczu. Tym sposobem niektóre budynki sięgają 39 metrów. Niestety nie było to nazbyt bezpieczne i część z nich grzebała swoich mieszkańców. W przeszłości ludzie z biedniejszych sfer żyli w piwnicach, utworzonych z chaotycznych zaułków (pod ziemią były nawet sklepy), a dostać się tam można było poprzez wydrążone w zboczach korytarze. W podziemiach miasta organizowanych jest wiele „wycieczek z duchami”, które opowiadają o dawnych i niechlubnych czasach miasta. Życie tam musiało być ciężkie, ciągła wilgoć, brak światła i wody. W XVII wieku, kiedy w mieście wybuchła epidemia dżumy, to właśnie najniższe, podziemne partie stanowiły jej wylęgarnię. Dlatego też zarządzono kwarantannę, a „najlogiczniejszym” posunięciem było zamurowanie podziemnych korytarzy wraz z zamieszkującymi podziemia ludźmi, tym sposobem zginęło kilkaset osób. Kolejna ponura historia opowiada o Williamie Burkeu i Williamie Hare, którzy żyli w XIX. Wówczas medycyna w Edynburgu dość szybko się rozwijała, a w szkołach medycznych brakowało modeli, czyli świeżych zwłok. Mężczyźni postanowili zając się tym dla zysku i stali się hienami cmentarnymi, które rabowały nowo pojawiające się groby. Niestety popyt był zbyt wysoki. W związku z tym na przełomie 1827/1828 popełnili 16 morderstw (zabijali bezdomnych, biednych oraz samotne kobiety). Burke został powieszony, a Hare uniewinniony. Jedną z ulic, wartą zobaczenia jest Victoria Street. To urokliwa uliczka z kamienicami z XIX wieku, których fasady są pomalowane na różne kolory. Usytuowanych jest tam wiele ciekawych sklepów i kawiarni, a na samym dole umiejscowiony jest Grassmarket. W przeszłości handlowano tam bydłem i dokonywano licznych egzekucji liczne egzekucje. Do tej pory można wypić tu „ostatniego drinka” w The Last Drop, tak jak kiedyś skazańcy tuż przed straceniem. W Edynburgu możemy znaleźć pomnik, który stanowi polski akcent – mianowicie Niedźwiedzia Wojtka. Tego samego, który należał do pułku generała Andersa i po wojnie stał się mieszkańcem Edynburskiego Zoo. Dzień zakończyliśmy na bardzo dobrym posiłku. Obydwoje uwielbiamy jedzenie indyjskie i nasz wybór padł na TUK TUK, gdzie dania podawane są w postaci tapasów, ale indyjskich. Miejsce nie jest może ładne (wystrój oprócz plakatów z kina Bollywood nie ma nic wspólnego z Indiami), ale jak sala zaczęła się zapełniać ludźmi, zrobiło się całkiem przyjemnie. Jedzenie było smaczne, wzięliśmy sześć różnych dań, aby móc spróbować wszystkiego po trochu, wybraliśmy same wegetariańskie potrawy. Był tam też duży wybór tapasów mięsnych oraz rybnych. Miejsce warte odwiedzenia, ceny przystępne. Nie mają licencji na alkohol, ale można przynieść swój własny. Kolejny dzień zaczęliśmy od zobaczenia Dean Village, uroczego zaułka Edynburga. Miejsce to było niegdyś osobną wioską, która na początku XIX wieku została częścią miasta. Przez ponad 800 lat stanowiła centrum młynarstwa, a w średniowieczu na krótkim odcinku rzeki Leith działało aż 11 młynów. Dziś możemy podziwiać jedynie mały zachowany wycinek wsi z XVII- wiecznymi kamienicami oraz cmentarzem. Brzegiem rzeki poprowadzona jest ścieżka, którą możemy dojść do kolejnej dzielnicy – Stockbridge. Przyjemne trasa, jeśli chcemy odpocząć od zgiełku miasta. W Edynburgu jest wiele różnego rodzaju muzeów, galerii oraz kościołów, więc jeśli jesteście fanami takich atrakcji, jest w czym wybierać. My osobiście lubimy się po prostu „szwendać po mieście”, odwiedzając kilka wartych ciekawych punktów. Z muzeów połasiłam się tylko na National Museum of Scotland, gdzie znajduje się wiele eksponatów z dziejów Szkocji. Chciałam je odwiedzić z innego powodu, a mianowicie zobaczyć jego wiktoriańską architekturę, aczkolwiek z zewnątrz przypomina bardziej sowiecki relikt. W środku zaś, nie mogłam oderwać wzroku od pięknego, wręcz ażurowego sklepienia. Na ostatnim piętrze, znajduje się taras widokowy. Po wyjściu z muzeum możecie przejść kawałek do bardzo ciekawego pomnika. Mianowicie to Greyfriars Bobby, który jest w Edynburgu bardzo popularny. Przedstawia on psa, skye teriera o imieniu Bobby. Po śmierci swojego „człowieka”, codziennie czuwał na jego grobie, a gdy odszedł pochowano go nieopodal. Przed samym powrotem skusiłam się i skorzystałam z dostępnej promocji. Kupiłam piękny, ciemnobeżowy koc w kratę z wełny owczej. Jest cieplutki i świetnie się sprawdza w zimne, jesienne wieczory. Miasto ma do zaoferowania również Edynburski Królewski Ogród Botaniczny założony już w 1670 roku (posiada w swoich zbiorach ponad 300 okazów) oraz edynburskie Zoo. Nas osobiście takie atrakcje nie interesują. Możecie także zobaczyć The Royal Yacht Britannia – okręt, który służył brytyjskiej rodzinie królewskiej. Nam Edynburg bardzo się spodobał, jest to urokliwe miasto, z mroczną przeszłością, które warto zobaczyć. A Wy jakie miasta polecacie na krótki City Break? Przy zwiedzaniu i tworzeniu posta, korzystałam z przewodnika Szkocja i Szetlandy Piotra Thiera wydawnictwa Helion

  • A może coś z innej bajki? Co zrobić jak dopada Cię chandra?

    Chciałabym być z Wami szczera, ale żeby to zrobić trzeba być szczerym z samym sobą, a ostatnio jakoś mi z tym nie po drodze. Już jakiś czas walczę sama ze sobą, aby wrócić do regularnych wpisów i mam milion wymówek, żeby tego nie robić. Najpierw razem z mężem zachorowaliśmy na Covid i jeśli sama choroba nie była dla mnie straszna (ot, silniejsze przeziębienie i ogólne zmęczenie), tak już regeneracja jest gorsza, bo od września nie mogę dojść do siebie. Cały czas czuję zmęczenie, dużo śpię, łapię zadyszki i ogólnie nic mi się nie chcę (jedyne co, z czego jestem zadowolona to powrót do regularnych ćwiczeń jogi oraz pilatesu). Zaraz po chorobie odwiedziliśmy Edynburg i znowu się przeziębiłam. Po dwóch tygodniach, pod wpływem impulsu polecieliśmy do Polski (na stałe mieszkamy w Belfaście w Irlandii Północnej), po powrocie znowu nie czułam się najlepiej. Dodatkowo przedłużyli nam lockdown, a to też nie wpłynęło pozytywnie na morale. I tak męczę się sama ze sobą od ponad dwóch miesięcy. Im mniej mam do zrobienia, tym mniej mi się chce. I jeszcze ta deprymująca niemożność planowania. Ja osobiście, muszę planować i marzyć, jak tego nie robię to popadam w marazm. Do tego dochodzi ograniczona ilość podróży, co niestety na naszą dwójkę nie wpływa pozytywnie. W tym roku udało się nam tylko wyjechać do Maroka, dwa razy do Polski i do Edynburga. A moje myśli wciąż szybują do „niezbadanych” przez nas miejsc. Już chciałabym szukać nowych biletów i czytać o dalekich lądach, których jeszcze nie widzieliśmy. Niby mogłabym na nieco dalszą przyszłość, ale po co mam się denerwować? Już dwa loty nam odwołano, więc postanowiłam, że do końca roku, nie kupuję żadnych nowych. W zamian za to wyszukuję książki motywujące i staram się organizować sobie czas. Jednak mam wrażenie, że od pewnego momentu żyję w zawieszeniu i czekam na lepsze jutro. Zamiast tak, jak sobie kiedyś obiecałam cieszyć się z tego co mam, doceniać każdą nawet najmniejszą rzecz i być tu i teraz. Jedyna mój zwyczaj, na którą nie muszę poświęcać dużo czasu, a pozytywnie wpływa na moje morale to praktyka wdzięczności. Staram się codziennie znaleźć choć kilka punktów, za które jestem wdzięczna i dziękować za nie. Gdybym była osobą wierzącą pewnie nazwałabym to modlitwą. Jak uzmysławiam sobie, że jest tego tak dużo, to od razu robi mi się cieplej na sercu. Mam wrażenie, że pierwszy lockdown minął mi łatwiej, świat budził się do życia po zimie. Mogliśmy częściej jeździć na rowerze, mieliśmy trochę pracy w ogrodzie, zbudowaliśmy szklarnię, odnowiliśmy łazienkę, zaczęłam prowadzenie bloga. Wtedy tematyka wpisów wydawała mi się w porządku, bo pewnie tak, jak większość osób myślałam, że świat szybciej wróci do normalności i znowu zaczniemy okrywać nieznane. Teraz, gdy popadłam w ogólne otępienie i kiedy za oknem ciągle pada deszcz, stwierdziłam, że po co mam cokolwiek pisać, skoro i tak w najbliższym czasie raczej nikt z tych postów nie skorzysta, planując nową wyprawę. Dlatego też, tym razem postanowiłam napisać tekst nieco inny, licząc po cichu na to, że być może komuś się spodoba. 😉 Znasz ten stan, kiedy siedzisz w fotelu, za oknem pada deszcz (nawet wyjście na zakupy wiąże się z wewnętrzną heroiczną walką) i nic ci się nie chce? Z racji tego, że mieszkamy na wyspach, taki stan rzeczy, jest dość częsty. Tym bardziej, że kiedy tutaj pada to pada z każdej strony, a parasole nie stanowią większej ochrony, bo tylko głowa pozostaje sucha, a czasem i nawet nie. Mam wrażenie, że przy silnym wietrze, pada nawet do góry. Kiedy tylko pojawia się słońce wróć, kiedy nie pada staram się zmobilizować Nas do spaceru lub do przejażdżki rowerowej. Po takim przewietrzeniu głowy człowiekowi od razu jest lepiej. Problemy są wywiane przez wiatr i jakoś tak raźniej robi się na duszy. Niestety są też takie dni, gdy nawet nie wychylamy nosa z domu, a gotuję z resztek jakie znajdę w lodówce i z warzyw w puszkach. Rozgrzewające warzywne curry lub makaron z sosem są zawsze dobre 😊. A jak najdzie nas ochota na coś słodkiego robię mascarpone z utartym żółtkiem i odrobiną miodu ze świeżymi owocami lub crumble według Jadłonomii. Niestety, spędzanie czasu w domu wiąże się z ciągłym myśleniem o jedzeniu. Robiąc śniadanie, myślę co zrobimy na obiad, a po obiedzie co można zjeść na kolację. I mimo moich ćwiczeń, waga nadal stoi w miejscu. Za to smaczne jedzenie zawsze poprawia nastrój. Co można zrobić, za oknem ponuro, by poprawić sobie humor? U mnie zawsze sprawdza się kubek gorącej herbaty z cytryną, imbirem i miodem. Cudownie rozgrzewa i pozytywnie nastraja. Możecie sobie przygotować na takie melancholijne wieczory awaryjny słoik gotowej mikstury do herbaty. Jest też świetnym sposobem na poprawę odporności oraz można go zastosować przy infekcjach górnych dróg oddechowych. Ma właściwości antybakteryjne, przeciwzapalne oraz przeciwwirusowe, no i dostarcza sporą dawkę witaminy C. Przygotowanie jest mega proste. Potrzebujesz 3 cytryny (najlepiej ekologiczne i nie woskowane, które trzeba sparzyć wrzątkiem), miód oraz kawałek imbiru (około 5 centymetrowy korzeń). Słoik dokładnie wyparzamy. Cytryny kroimy w plastry razem ze skórką, usuwamy pestki, imbir po obraniu ścieramy na tarce lub kroimy w plasterki. Na dno słoika wlewamy kilka łyżek miodu, 4-5. Na to kładziemy kilka plastrów cytryny 5-6 oraz 2 łyżeczki imbiru. I tak do skończenia składników lub wypełnienia słoika, po czym zalewamy do końca miodem. Zamykamy słoik i odstawimy w zimne miejsce na dwa dni. Ja stosuję profilaktycznie jedną łyżeczkę dziennie, ale często również dodaję plastry cytryny ze słoika razem z syropem do ciepłej, niegorącej herbaty. Podobno działa również na eliminację ciążowych mdłości. Jak już herbata jest gotowa, siadam w swoim fotelu, przykrywam się kocem i sięgam po dobrą lekturę. Kiedyś, kiedy jeszcze lubiłam gorące, długie kąpiele, był to dla mnie najlepszy mix: dobra książka, gorąca herbata lub kieliszek wina, wanna wypełniona po brzegi, uzupełniona pięknie pachnącym olejkiem, zapalone świece, ewentualnie zamiast książki, dobra muzyka w tle lub audiobook. Po kąpieli ulubiony naturalny balsam do ciała bądź olejek, a w twarz wtarty olejek z marchewki lub nasion malin oraz ulubione perfumy… i świat od razu wydaje się piękniejszy. Teraz zdecydowanie częściej wybieram szybki prysznic zamiast długiej kąpieli, ale raz na dwa miesiące, nadal zdarza mi się wygrzać w wannie. Odkąd staramy się żyć w duchu eco, zwracamy uwagę na takie rzeczy, jak choćby zużycie wody, naturalne kosmetyki czy prawie całkowite odstawienie mięsa. Po niedługim czasie człowiek się przyzwyczaja i nawet jak zrobię sobie kąpiel to nie umiem już tyle czasu w niej wytrzymać, więc marnowanie wody jest zbyteczne. Wracając do tematu książek, ostatnio przez wzgląd na masę wolnego czasu, przeczytałam ich bardzo dużo, ale dwie w szczególności są warte polecenia. Pierwsza to w miarę nowa pozycja na rynku „Nomadzi – życie w drodze”, gdzie historię wielu cudownych i inspirujących osób opisuje Zuzanna Bukłaha. Opowieści o ludziach, którzy zdecydowali się żyć inaczej. Nie podążali za z góry ustalonymi ścieżkami, a pozwolili sobie na realizację własnych marzeń i na życie w zgodzie z sercem i na swoich zasadach. Bo kto powiedział, że trzeba iść tą samą drogą co inni. To książka, która pokazuje nam, że warto zaufać intuicji! Druga interesująca pozycja – aczkolwiek zupełnie inna – to książka Alice Hoffman-Gołębiarki. Jest to cudowna opowieść, którą przeczytałam już 3 razy, ale za każdym razem czyta mi się ją równie dobrze. Porywająca historia, ukazująca wewnętrzną siłę kobiet, ich możliwości oraz upór w dążeniu do celu. To powieść osadzona w czasach pogromu Żydów przez Rzymian oraz upadku twierdzy Masada, gdzie z broniących się dziewięciuset Żydów, ocalały tylko dwie kobiety i pięcioro dzieci. I właśnie ich historia ukazana jest na kartach tej poruszającej powieści. Kolejnym ważnym czynnikiem poprawiającym mi humor jest aktywność fizyczna. I tak, jak już pisałam powyżej, kiedy tylko pogoda pozwala staram się ją wykorzystać. Oprócz tego mobilizuję się do codziennej dawki ruchu w zaciszu własnego domu. I tu sprawdzą się joga lub pilates. Obecnie istnieje taka mnogość filmików na You Tube, że jest w czym wybierać. Różne ćwiczenia, poziomy zaawansowania oraz wybór w długości filmików, pozwala na stworzenie własnego programu zajęć. Po dawce wysiłku czujemy się lepiej i przede wszystkim jesteśmy zdrowsi. Jeśli czasem pominę ćwiczenia w jakiś dzień, to staram się zrobić 100 przysiadów (co 20 zmieniam ich rodzaj). Zobaczymy, jaki będzie efekt po miesiącu, bo w dni, kiedy ćwiczę też robię taką samą serię. Zrobiłam sobie pomiary w udach i w biodrach. Trzymajcie kciuki! Chciałabym również napisać, że dla równowagi i jasności umysłu, regularnie medytuję, ale nie byłoby to prawdą. Już od ponad roku staram się to robić, jednak nie do końca mi to wychodzi. Nie jestem w stanie uspokoić rozbieganych myśli. Może macie jakieś wskazówki? Jest jeszcze jedna czynność, która poprawia mi humor – obserwacja i głaskanie naszego kota. Taco zawsze jest niezawodny na odpędzenie smutków. 😊 Jeśli natomiast zdarzy Ci się dzień, że naprawdę czujesz, że nie masz na nic siły ani chęci, to nie obwiniaj się! Weź ciepły koc, usiądź na sofie, podłuż wygodną poduchę pod plecy, nalej sobie kieliszek wina oraz połóż obok czekoladki i włącz sobie dobrą komedię lub ulubiony serial. To powinno Ci pomóc w pozbyciu się chandry i choć na chwilę pozwoli oderwać się od codzienności. Takie chwile też są nam potrzebne 😊! A jakie są wasze sposoby na poprawę nastroju?

  • W drodze przez Boliwię, największy targ w Ameryce Południowej, odpoczynek w hamaku oraz autostop

    Z La Paz skierowaliśmy się do Cochabamby. Mój R. przeczytał gdzieś, że znajduje się tam największy targ w Ameryce Południowej i koniecznie chciał go zobaczyć. Cochabamba nazywana jest miastem wiecznej wiosny, ze względu na łagodny klimat. Jak się okazało już po przyjeździe jest to miejscowość, gdzie na obrzeżach produkuje się największe ilości kokainy w Boliwii. Z wzgórza San Pedro króluje Cristo de la Concordia – potężny pomnik Jezusa, większy od tego w Rio. Jest tu także duży i ciekawy ogród botaniczny (jeśli jesteście fanami flory to na pewno powinien znaleźć się na waszej liście). Miasto samo w sobie nie jest może piękne, choć sam plac Plaza 14 de Septiembre to miłe miejsce, gdzie można porozmawiać z ludnością lokalną, poobserwować rozgrywki w szachy lub odwiedzić pobliskie antykwariaty. Targ La Cancha rozciąga się w mniej przyjemnej części miasta, blisko dworca. Okolica zaniedbana i zakurzona, jednakże w czasie trwania targu bardzo barwna i głośna. Można tam kupić wszystko, czego się potrzebuje. Podobno Cochabamba słynie z sprzedaży dżinsów i oryginalnej odzieży. Co ciekawe, przez sam środek targowiska przeciskają się kolorowe autobusy (poruszające się z zawrotną prędkością 5 km/h), a zakupy można robić wprost z pojazdu – sprzedawcy podają wybrane produkty przez okno (czego byliśmy świadkami). Zjedliśmy tam wiele dobrych potraw, zarówno mięsnych jak i wegetariańskich. Słynne jest tam barbecue i dania serwowane z żywego ognia. Spróbowaliśmy również kanapek z ręcznie robionymi, pikantnymi kiełbaskami czy siekaną wieprzowiną z papryczkami chilli. Wszystko było smaczne. Jeden dzień poświęciliśmy na eksplorację aglomeracji, a kolejnego udaliśmy się poza jej granicę, bo ktoś nam powiedział, że całkiem blisko znajdują się ładne wodospady. I oczywiście postanowiliśmy to sprawdzić. Samo dotarcie do nich stanowiło nie lada wyzwanie. Dojechaliśmy do miasta, którego nazwy nie pamiętam, a potem nie wiedząc dokładnie w jakim kierunku, zaczęliśmy naszą wędrówkę. Po około 2 godzinach dotarliśmy do Parku i rozpoczęła się trasa do wodospadów. Wstęp nie był drogi. Miła odskocznia po zwiedzaniu, czyste powietrze, piękne widoki oraz nieduży wysiłek – były nam potrzebne. Po powrocie do Cochabamby, zaobserwowaliśmy ciekawe stoisko zaraz pod dworcem. Mianowicie, w żelaznej, otwartej budce na dwóch taboretach siedziało dwóch mężczyzn. Jeden z nich wykonywał drugiemu tatuaż. Miał duży wybór wzorów oraz zdjęcia przykładowych prac. Ceny były bardzo przystępne, ale mimo tego nie zdecydowalibyśmy się na taką dawkę adrenaliny. 😊 Z Cochabamby udaliśmy się do Villi Tunari. Uznaliśmy, że będzie świetnym punktem na odpoczynek oraz na ucieczkę od zgiełku, jaki panuje w boliwijskich aglomeracjach. Na dworcu, przed samym wejściem do autobusu zamiast zwyczajowego podpisu odciskaliśmy nasze linie papilarne, w rubryce z danymi. Duże zaskoczenie. We wszystkich krajach, które odwiedziliśmy zawsze należało podać swoje dane z paszportu, a następnie przed wejściem do pojazdu złożyć podpis. Jeśli wierzyć danym internetowym, ok. 15% ludności Boliwii to analfabeci. Pojechaliśmy do Villi Tunari znajdującej się w samym sercu prowincji Chapare, która leży w dorzeczu Amazonki i porośnięta jest lasem deszczowym. Widoki były cudowne. Po przyjeździe dowiedzieliśmy się, że toczyły się tu krwawe walki z nielegalnymi uprawami koki. Miasteczko rozciąga się wzdłuż rzeki Chapare. Znaleźliśmy miły hostel, gdzie mieliśmy możliwość rozbicia namiotu wraz z dostępem do łazienki i kuchni. Rozłożyliśmy go w przepięknym miejscu, na skarpie z cudownym widokiem na rzekę. Był tam mały basen oraz hamaki podwieszone pod wiatą. Potrzebowaliśmy dwóch dni odpoczynku i ciszy, a tu było wprost idealnie. Nasza gotówka szybko się kończyła (w portfelu ok. 250 zł), a planowaliśmy podróżować jeszcze miesiąc. Do pokonania zostało nam jakieś 5000 km, aby dostać się do ostatecznego punktu naszej wyprawy – lotniska Fortalezy w Brazylii, skąd planowaliśmy wrócić do Europy. Cały jeden dzień przeleżeliśmy w hamakach, popijając zimne piwko, z małą przerwą na obiad w pobliskiej jadłodajni. Za to kolejnego wybraliśmy się na spacer do Parque Machia i znajdującego się tam punktu widokowego, z którego widać było całą dolinę Chapare. W tym prywatnym rezerwacie przyrody i centrum rehabilitacji dla zwierząt można wykupić wolontariat (tak, to wy płacicie za możliwość ciężkiej pracy, ale w zamian możecie poobserwować życie różnych gatunków małp, niedźwiedzia andyjskiego oraz koati). Po chwili odpoczynku, podjęliśmy decyzję udania się w stronę granicy z Brazylią. Próbowaliśmy złapać stopa, ale po kilku godzinach zrezygnowaliśmy i taksówka zawiozła nas do Ivirgarzamy. Po pierwsze odchodziły stamtąd autobusy do Santa Cruz, a po drugie miały tam być bankomaty (w Boliwii bez gotówki ciężko płacić). Za taxi i pokonane ponad 60 km, zapłaciliśmy ok. 20 zł. Na miejscu okazało się, że żaden z lokalnych bankomatów nie czyta naszej karty kredytowej, przez co nie mieliśmy pieniędzy na dalszą podróż. Znowu przez kilka godzin staraliśmy się złapać stopa, ale nic z tego nie wychodziło. W końcu udało się nam załatwić przejazd do Santa Cruz, za ok. 60 zł. Dogadaliśmy się z kierowcą autobusu, że po przyjeździe wypłacimy pieniądze na dworcu i mu zapłacimy. Tym bardziej, że zbliżała się noc i nie chcieliśmy tu utknąć. Z samego rana dojechaliśmy i po spędzeniu dnia na zwiedzaniu Santa Cruz, znaleźliśmy kolejny autobus, który miał nas zabrać do Puerto Suarez, ostatniego miasteczka przy granicy z Brazylią. Santa Cruz de la Sierra to największe miasto oraz region Boliwii. Jest on najbogatszy w państwie. Dzięki występującym tam złożom ropy naftowej, gazu ziemnego, żelaza i magnezu okolica się rozwija i panuje tam względna nowoczesność. Ta część państwa zamieszkana jest przez „elity pochodzenia europejskiego” i domaga się autonomii. W centrum umiejscowiony jest plac – Plaza 24 de Septiembre, gdzie można zobaczyć atrakcyjną, zabytkową katedrę z XVI wieku. To na nim kumuluje i przeplata się życie turystyczne z lokalnym. Miasto to nie wywarło na nas specjalnego wrażenia, stąd też decyzja, aby tego samego dnia pojechać dalej. Na następny raz opowiem Wam, jak poradziliśmy sobie z brakiem pieniędzy (chociaż to chyba oczywiste – musieliśmy pożyczać). Przez ich brak utknęliśmy na końcu świata. W miejscowości bez dróg, w pokoju przypominjącym cele więzienną, w towarzystwie ponad pięćdziesięciu pająków... a my przez trzy dni jedliśmy parówki z sałatką z pomidora, ogórka i cebuli, a na deser mieliśmy arbuza.

  • Miasto czarownic, miejskie legendy, naj… La Paz.

    La Paz zostało założone w XVI wieku. Jest siedzibą rządu boliwijskiego, choć stolicą konstytucyjną pozostaje Sucre. Liczy sobie prawie milion mieszkańców, a wraz z El Alto, Viacha i Achocalla tworzy ponad dwumilionową aglomerację. Położone na wysokości od 3200 do 4100 m n.p.m. stanowi najwyżej umiejscowioną stolicę na świecie. Klimat panuje tam raczej chłodny ze średnimi temperaturami między 12 a 15 stopni Celsjusza, a w nocy spada nawet do -5 stopni Celsjusza. Działają w nim dwa uniwersytety, a osiedla mieszkalne rozpościerają się na okalających je wzgórzach. Jak ma się trochę wolnego czasu można udać się do bazyliki św. Franciszka z XVIII w. Najwyżej położone na świecie: stadion piłkarski, lotnisko i system kolejki liniowej to wszystko w La Paz. Stadion znajduje się na wysokości 3637 m n.p.m. Odbywają się tam regularne rozgrywki ligowe, a drużyna Boliwii gra na nim spotkania międzynarodowe (gdzie oczywiście drużyny przeciwne nie mają większych szans). Co ciekawe w 2007 roku FIFA zabroniła oficjalnych meczów międzynarodowych na stadionach położonych powyżej 2500 m n.p.m. Zmieniła jednak zdanie, kiedy doszło do ponad miesięcznych protestów (przeciw dyskryminacji narodów żyjących w Andach) i limit wówczas podniesiono do 3000 m n.p.m. Lotnisko leżące w El Alto (4150 m n.p.m.) obsługuje loty międzynarodowe. System kolejek linowych Mi Teleferino. Zapewnia transport ponad 3 tysiącom pasażerów na godzinę i łączy wyżej położone części miasta z tymi dolnymi. Linii jest 10, stacji 30, a rozkładu brak. Wchodzisz i jedziesz. Sporo tych naj… jak na jedno miasto. Wjazd do centrum miasta zajął nam prawie 2 godziny. W La Paz byliśmy dwa i pół dnia. Hostel z polecenia był bardzo tani, a że nie mieliśmy już wiele pieniędzy wydawał się dobrą opcją. Niestety było tam dość brudno, dlatego zamiast spać na łóżkach rozłożyliśmy koce na podłodze, na tym położyliśmy namiot i nasze śpiwory. No cóż, potrzeba matką wynalazku. Najgorsze było to, że jeden dzień, prawie cały, musieliśmy zostać w pokoju, ponieważ znowu złapała mnie choroba wysokościowa. Wymiotowałam, miałam straszny ból pleców (nie mogłam chodzić) oraz do tego wszystkiego dostałam przeraźliwej migreny. Combo. Nie byłam w stanie nic robić. Dopiero wieczorem wybraliśmy się na krótki spacer, bo obydwoje już bardzo zgłodnieliśmy. Blisko miejsca, gdzie się zatrzymaliśmy znajdowała się wspomniana wyżej bazylika św. Franciszka. Na głównej drodze przy placu przed nią wieczorem rozkładały się budki z jedzeniem i właśnie tam skierowaliśmy swoje kroki. Zamówiliśmy po burgerze z cebulą z ostrym sosem pomidorowym. I to dostaliśmy, bułka, kotlet (z bliżej nieokreślonego mięsa), cebula i ostry sos. Niby nic takiego, ale było to bardzo smaczne i bardzo tanie. Sprzedawali tego duże ilości, więc wiedzieliśmy, że musi być świeże. Po posiłku poczułam się na tyle dobrze, że udaliśmy się na wieczorny spacer pod budynek parlamentu. Na następny dzień było zdecydowanie lepiej. Na początek poszliśmy na targowisko, ciągnące się przez kilka kilometrów w górę, wzdłuż wielu przecznic. Każda ulica zaopatruje mieszkańców w inny asortyment. Bliżej centrum znajdują się stragany z rękodziełem (udało mi się zakupić tam piękną, skórzano-płócienną torbę podróżną), następnie z produktami spożywczymi i gospodarstwa domowego, a na końcu ubrania i obuwie. Gdy z miejsca rękodzielnictwa odbije się w bok, trafia się do „innego wymiaru”. Nagle klimat się zmienia, a atmosfera się zagęszcza. Widzimy wiele starszych Indianek sprzedających dziwne produkty, dla których nie jesteśmy w stanie wymyślić żadnego zastosowania. Różnego rodzaju figurki, malowane kamienie, kolorowe eliksiry w małych buteleczkach, talizmany oraz zioła. Orientujemy się, że właśnie doszliśmy na targ Czarownic (jest on mały, nie tak jak sobie wyobrażałam) - Calle de las Brujas. Kupicie tam antidotum na wszelakie dolegliwości, nawet te nieokreślone. Spotkamy stoiska, gdzie sprzedawane są ususzone embriony lam. Odpowiadają one za szczęście, pomyślność, pieniądze oraz chronią od wypadku. Co ciekawe od miejscowych usłyszałam dziwną historię. Podobno, każdy nowo zbudowany budynek, nie obejdzie się bez zakopania w fundamentach takiego płodu. Im większy i bardziej komercyjny, tym większa ofiara musi zostać złożona. I pod firmami, które odpowiadają za duże obroty, nie zakopuje się tylko lam. Podobno wielu bezdomnych w La paz przepadło bezpowrotnie, a kości ludzkie są niezbędne do powodzenia przedsięwzięcia. Kiedy to usłyszeliśmy, zaczęliśmy się zastanawiać czy to możliwe, czy to tylko kolejna miejska legenda, bez pokrycia. Wolałabym żeby to była legenda. W La Paz znajduje się także Cmentarzysko Słoni. To miejsce w którym alkoholicy, chcący zakończyć swój żywot, kupują złej jakości wódkę i zapijają się na śmierć. Powstał nawet film, traktujący o tym miejscu, w reżyserii Tonchy Antezana. W centrum odnaleźliśmy stację kolejki linowej i udaliśmy się do górnej części miasta El Alto. Z gór rozpościerał się widok na całe La Paz. Niestety był tak duży smog, że widoczność była mocno ograniczona, a obraz rozmazany (zdjęcia słabej jakości, lepsze zaginęły). Kiedy jechaliśmy naszą uwagę zwróciły dwa miejsca. Pierwsze to cmentarz. Wyglądał, jak osiedle niskich bloków, zupełnie inaczej niż ten, który znamy. Każde okienko stanowiło oddzielną mogiłę. Drugie z miejsc to osiedla domków, wspinające się po wzgórzu, pionowo do góry. W sumie to nie samo osiedle, ale wysypisko utworzone poniżej. Ludzie po prostu wyrzucali śmieci prosto z okien. Bardzo smutny widok. W centrum La Paz można zaobserwować wiele osób w kominiarkach. Okazało się, że są to pucybuci. Zajęcie to było uważane za jedno z najgorszych i aby uniknąć wykluczenia społecznego, mężczyźni zaczęli używać takich przykryć twarzy. Będąc w La Paz, mój R. przeczytał o największym targu w Ameryce Południowej, który mieści się w Cochabambie. Postanowiliśmy się tam udać, tym bardziej, że miejscowość znajdowała się na trasie do Brazylii, z której planowaliśmy powrót do Europy. Droga zajęła nam około dziesięciu godzin (prawie 400 kilometrów). Zapraszam zatem za tydzień, na kolejną opowieść.

  • Copacabana – kolejna miejscowość przy jeziorze Titicaca. Mało przyjazne powitanie w Boliwii.

    Zaraz po powrocie z wysp Uros, udaliśmy się w podróż do Boliwii. Wszak to tylko kilka godzin jazdy autobusem! Na miejsce dotarliśmy bardzo późnym popołudniem i od razu zaczęliśmy szukać noclegu. Nie było to łatwe zadanie. Pierwszy raz w trakcie naszej już półtoramiesięcznej podróży spotkaliśmy się z dużą obojętnością, a momentami nawet z wrogością ze strony mieszkańców. Starając się znaleźć nocleg w wielu miejscach zostaliśmy zignorowani, kiedy tylko widzieli nasze białe twarze. I jak się okazało, nie tylko w Copacabanie. W różnych punktach w Boliwii nie byliśmy miło widziani, a przynajmniej odnosiliśmy takie wrażenie. Po odwiedzeniu co najmniej 10 różnych hosteli i pensjonatów, w końcu udało się nam znaleźć w miarę niedrogi nocleg. Nie był doskonały, ale akceptowalny. Copacabana to główne miasto po stronie boliwijskiej nad brzegiem jeziora Titicaca. Nazywane jest miejscem backpakerów, ale nie mam pewności czy słusznie, ponieważ raczej nie są tam mile wiedziani. Liczy tylko około sześciu tysięcy mieszkańców. Położone na wzgórzach, roztacza się nad piękną taflą jeziora. Miasto jest również znane jako miejsce kultu maryjnego. W Bazylice pw. Matki Boskiej Gromnicznej znajduje się cudowna drewniana figura z XVI wieku. Potocznie jest ona nazywana Matką Boską Opiekunką Jeziora. Na co dzień rzeźba odwrócona jest twarzą do jeziora tak, aby mogła pełnić nad nim piecze. Tylko w trakcie mszy świętej zwracana jest w kierunku wiernych. Podobno wierzący, którzy modlą się przed nią o wstawiennictwo do Matki Boskiej o indiańskich rysach doświadczyli wielu cudów. Jest ona nie tylko patronką Copacabany, ale i całego jeziora. Po naładowaniu baterii pod postacią ciepłego posiłku, udaliśmy się na spacer po miasteczku. Trzeba nadmienić, że zapadła już ciemność. W trakcie wędrówki usłyszeliśmy, że ktoś rozmawia po polsku. Jak się później okazało była to para młodych ludzi mieszkających obecnie w Peru. Co ciekawe, przyjechali do Ameryki Południowej z Krakowa, tak jak i my. Zakupiliśmy smaczne, tanie boliwijskie wino i udaliśmy się na przystań, aby kontynuować naszą rozmowę. Spędziliśmy bardzo miły wieczór, opowiadając sobie o dotychczasowych przygodach. Nazajutrz, mogliśmy zobaczyć, jak Copacabana wygląda za dnia. Niestety, samo miasto nie wywarło na nas pozytywnego wrażenia. Raczej brudne i mało przyjazne. Jedynie widok na jezioro w tym miejscu jest piękny. Jest ono czyste, a przy brzegu wręcz krystaliczne. Co bardziej spragnione zabaw dzieciaki, pluskały się radośnie w lodowatej wodzie. Ja zanurzyłam jedynie stopy i na tym moja odwaga się skończyła. Niestety, jeśli nawet krajobraz jest bardzo kojący, wystarczy się odwrócić w stronę miasteczka i cały urok ulatuje. Wybrzeże upstrzone jest kolorowymi, plastikowymi budkami z jedzeniem i piwem, a nad nimi unosi się zapach spalonego tłuszczu. Oprócz tego z każdego takiego „lokaliku” rozchodzi się głośna i nieprzyjazna dla uszu muzyka. Jak na mało uduchowioną osobę odbyłam nawet drogę krzyżową. Prowadziła bardzo malowniczą ścieżką, pnącą się na sam szczyt wzgórza, skąd roztaczał się przepiękny widok na jeszcze piękniejszy akwen Titicaca. Spędziliśmy tam kilka chwil kontemplując krajobraz i ciszę. Z Copacabany również organizowane są wycieczki na wyspy położone na jeziorze, ale po naszym doświadczeniu w Puno, postanowiliśmy sobie darować ten punkt programu. Tego samego dnia, późnym popołudniem udaliśmy się w dalszą drogę do La Paz, 150 km na południowy wschód. Droga nie była dość oczywista, ponieważ na przesmyku Tiquina trasa nagle się skończyła. Mieliśmy krótki przystanek w oczekiwaniu na prom pasażerski, a nasz autobus udał się na prom motorowy. Przepłynięcie na drugą stronę zajęło nam zaledwie 20 minut. A potem czekała nas już prosta droga do La Paz. W kolejnym wpisie zapraszam do świata czarownic i miejskich legend. La Paz nie jest zwykłym miastem.

  • Puno i wyspy Uros na jeziorze Titicaca

    Po spełnieniu mojego marzenia, jakim było zobaczenie Machu Picchu, udaliśmy się w dalszą podróż w stronę Boliwii. Kolejny obszar, który chcieliśmy zobaczyć to wyspy Uros na jeziorze Titicaca (nazwę tę z języka keczua możemy przetłumaczyć jako puma polująca na królika, podobno odnosiła się ona do kształtu akwenu). Mieliśmy bardzo mieszane odczucia co do tego miejsca. Słyszeliśmy bądź czytaliśmy dużo dobrych komentarzy, ale pojawiały się również te negatywne. Sami chcieliśmy się o tym przekonać. Autobusem pojechaliśmy do Puno, oddalonego od Cuzco o prawie 400 km. Miasto to zostało założone w 1668 roku i od tamtej pory jest portem na jeziorze Titicaca. Dojechaliśmy tam około godziny 3:00 rano. Postanowiliśmy przeczekać na dworcu do wczesnych godzin porannych, a następnie zrobić spacer, aby podjąć decyzję czy zostajemy tutaj, czy udajemy się w dalszą drogę. Po rozejrzeniu się na dworcu stwierdziliśmy, że nie ma żadnego ciekawego miejsca, gdzie moglibyśmy doczekać rana. Usiedliśmy więc i obserwowaliśmy innych ludzi. Mój mąż stwierdził, że przejdzie się i na chwilę zostawił mnie z rzeczami. Na jednym plecaku siedziałam opierając się o drugi, a na kolanach miałam trzeci z podręcznymi rzeczami. W pewnym momencie zobaczyłam płaczącą, mocno zdenerwowaną dziewczynę, która cały czas niespokojnie się rozglądała. Gdy wrócił mój R., podeszłam do niej i zapytałam czy mogę jej w jakiś sposób pomóc. Poprosiła mnie jedynie o popilnowanie ich rzeczy (było tam chyba 6 różnych toreb). W szybkim skrócie opowiedziała mi, że właśnie ktoś ich okradł i to z jednego konkretnego bagażu. Mieli tam cały sprzęt fotograficzny, wart kilkanaście tysięcy dolarów oraz paszporty i pieniądze. Całe szczęście zostały im karty kredytowe. Jej mąż pobiegł gdzieś z policją, ale nie wracał dość długo i dlatego zaczęła się niepokoić. Ja zostałam więc na straży, a ona poszła w poszukiwaniu swojego męża. Niestety sprzętu ani paszportów nie udało się im odzyskać. Potem dowiedziałam się jeszcze, że była to ich podróż poślubna i że nie zostało im ani jedno zdjęcie. Przykre, tym bardziej, że tak jak ja całe życie marzyła o odwiedzeniu Machu Picchu. A jak już się jej udało, to nawet nie będzie miała pamiątki. Powiedzieli też, że nie wiedzą co robić, bo za kilka dni mają lot na Hawaje na ślub przyjaciół. Doradziłam im, żeby skontaktowali się z ambasadą, a na pewno pomyślnie uda im się rozwiązać ten problem. Mało przyjemny początek dnia. Kiedy zaczęło świtać i zrobiło się jaśniej udaliśmy się na krótki spacer, aby zobaczyć co oferuje ta miejscowość. Wszakże miasto posiadające zabytkową katedrę i piękne widoki na jezioro Titicaca powinno być atrakcyjne. Dla nas okazało się nieciekawe i brudne. Na dodatek nie znaleźliśmy żadnego noclegu. Podjęliśmy więc decyzję, że wracamy na dworzec i jedziemy do Boliwii, do miasteczka Copacabana, które jest oddalone o 150 km i dopiero tam nocujemy. Kupiliśmy bilety na późne popołudnie, ponieważ wcześniej chcieliśmy odwiedzić wyspy Uros. Zostały one utworzone przez Indian Uro na jeziorze Titicaca. I właśnie z nich, słynie ten region. Już na wstępie wiedzieliśmy, że nie mamy wystarczającej ilości pieniędzy, żeby zorganizować wycieczkę samodzielnie, mniej uczęszczanymi szlakami (niestety nasze fundusze topiły się w zastraszającym tempie). Dlatego też, wykupiliśmy jedną z dostępnych na dworcu. O jeziorze Titicaca na pewno uczyliście się na geografii. Podzielone jest pomiędzy Peru i Boliwię. To największy akwen wysokogórski na świecie. Ma on powierzchnię ponad ośmiu tysięcy metrów kwadratowych i leży na wysokości 3812 m n.p.m. (potrzebna jest wcześniejsza aklimatyzacja, aby nie odczuwać symptomów choroby wysokościowej). Jest również najwyżej położonym jeziorem z rozwiniętą żeglugą handlową, ale to nie koniec. Jest też największym jeziorem w Ameryce Południowej. Wpływa do niego ponad dwadzieścia rzek, a wypływa tylko jedna. Co więcej jest bardzo zimne, jego średnia temperatura oscyluje w granicach 10/12 stopni. Woda w najgłębszym punkcie dochodzi do 280 metrów. Jego długość jest także imponująca, bo mierzy ponad 190 km. Takie dane robią olbrzymie wrażenie i zastanawiam się, co poszło nie tak, skoro żadne z państw nie dba o taki cud natury. Niby po stronie peruwiańskiej został utworzony rezerwat – Reserva Nacional Titicaca, ale jezioro w tym miejscu jest mocno zanieczyszczone i porośnięte glonami. Powstają one wskutek braku oczyszczalni ścieków oraz spływania do wody sztucznych nawozów z okolicznych pól. Jeśli oba państwa nie porozumieją się w sprawie ochrony jeziora, może wkrótce dojść do katastrofy ekologicznej. Mieszkańcy miast położonych nad jeziorem w większości utrzymują się z turystyki, handlu oraz rybołówstwa. I tu pojawiają się kolejne problemy. Wprowadzony sztucznie do wody jeziora pstrąg kanadyjski, zaburzył równowagę ekosystemu i doprowadził do wyginięcia wielu rodzimych gatunków ryb. Kolejna rzecz to właśnie rzeczona turystyka. Tak, jak w przypadku innych bardzo popularnych atrakcji (byle odhaczyć kolejny punkt na liście), zamienia się ona w masową, która prowadzi do różnego rodzaju frustracji, zarówno po stronie nas – turystów czy podróżników, jak i osób lokalnych. W wielu miejscach na całym świecie nie można już doświadczyć naturalności ani mieć do czynienia z lokalnym dziedzictwem, ale podtykane są nam pod nos sztuczność i obłuda, stworzona tylko po to, by móc czerpać zyski. I tu wytwarza się pogłębiająca przepaść pomiędzy ludnością rodzimą (często biedną), a turystami (którzy wydają dużo pieniędzy). Te wszystkie standardowe wycieczki, na które monopol mają biura podróży, czynią nikłe zyski dla ludu Uro. Każda z wysp odwiedzana jest przez turystów rotacyjnie, a jej mieszkańcy dostają z tego mały procent. Rodzi to tym samym pewne niezadowolenie i zobojętnienie. Na jeziorze znajduje się kilka naturalnych wysp oraz około czterdziestu wysp Uros, stworzonych przez Indian Uro. Na przykład na Wyspie Słońca – Isla del Sol – znajdują się zabytki z czasów Inkaskich. Według legendy to tutaj narodził się biały bóg – Wirakocza, pierwsi Inkowie oraz samo słońce – Inti. Wyspa do tej pory uważana jest za świętą zarówno przez Indian Ajmara jak i Keczua (dlatego tak trudno mi zrozumieć, dlaczego jezioro jest w tak złym stanie). Lud Uro wywodzi się od plemion południowo-amerykańskich – Indian andyjskich z czasów prekolumbijskich i preinkaskich. Od przewodnika dowiedzieliśmy się, że najprawdopodobniej przywędrowali oni z Amazonii i mieli zdecydowanie ciemniejszą skórę, niż obecni Uro. Na początku osiedlili się przy jeziorze Titicaca. Z czasem, kiedy Inkowie zaczęli tworzyć swoje imperium i podporządkowywali sobie ziemię, zostali zepchnięci na wody jeziora, tworząc tym samym sztuczne wyspy, powstałe wskutek wyplatania platform z wysuszonej trzciny. Dryfujące Uros były ciężkie do zdobycia. Dzięki czemu pomimo późniejszej kolonizacji, ludowi Uro udało się zachować swoją odrębną kulturę. Trwale odizolowani od stałego lądu byli aż do końca lat 80-tych XX wieku, kiedy to huragan spowodował zniszczenie wyspy, a oni sami zostali zmuszenie do przeniesienia się bliżej lądu. Nasza wycieczka nie różniła się znacznie od innych, standardowych tego typu. No, ale też nie spodziewaliśmy się po niej wiele. W grupie było ok. 10 osób, rejs trwał kilka godzin. Na samym początku dostaliśmy instrukcję – „Pi-Pi si, Pu-Pu no” – korzystanie z toalety jedynie w przypadku oddania moczu. No cóż w końcu jesteśmy w rezerwacie przyrody, na małej łodzi, która porusza się wyznaczonymi kanałami, wyciętymi w trzcinie. Po około 30 minutach dopłynęliśmy na miejsce i zastaliśmy tam „żywy skansen”. Przywitali nas Indianie w prawie tradycyjnych strojach, spod których wychodziły im części stroju współczesnego. „Prezydent” wyspy opowiadał o życiu, podziale obowiązków, tworzeniu i naprawie wyspy, pożywieniu (mieszkańcy jedzą przede wszystkim ryby, kaczki, świnki morskie oraz pędy trzciny), a także edukacji. Lokalna ludność zajmuje się na co dzień hodowlą zwierząt i szyciem tradycyjnych ubrań. Ponadto na wyspie znajduje się kilka szkół oraz jedna szkoła chrześcijańska (ksiądz odwiedza ich raz na kilka miesięcy). Warto nadmienić, że wierzą zarówno w Matkę Ziemię, jak i w Boga. Będąc na wyspie cały czas miałam wrażenie, że to tylko marni aktorzy, którzy przypływają tu rano, a po pracy wracają do swoich domów. Niby pokazano nam ich domostwo, niby zaprezentowano rękodzieło, które można było zakupić (wydaje mi się, że nie było to rękodzieło, a maszynowa robota), ale jednak wszystko to było takie smutne i mało prawdziwe, a spod stoliczka wystawało zdecydowanie za dużo pustych butelek po piwie. W trakcie tej wyprawy podobało mi się jedynie chodzenie po tej wyspie (uginała się pod każdym krokiem) oraz sam rejs – jezioro jest takie piękne. W drodze powrotnej popłynęliśmy na wyspę, która tym razem wydawała się być zamieszkana na stałe przez Indian. Można tam było odczuć nieco przyjemniejszą atmosferę. Całość wycieczki oceniamy raczej negatywnie, aczkolwiek mimo wszystko warto było tego doświadczyć. A już w następnym wpisie spotkamy się w Boliwii. Zapraszam do subskrypcji. Wtedy na pewno nie przegapicie dalszych opowieści.

  • Machu Picchu! Marzenia same się nie spełniają – to my je spełniamy

    To my spełniamy swoje marzenia – taka jest prawda. Nie dzieje się to samoczynnie i zależy tylko od nas samych. Spełnienie mojego zajęło mi sporo czasu. Wydawało mi się, że Machu Picchu znajduje się na końcu świata. I po części tak jest. Umiejscowione pośrodku Andów Peruwiańskich, trudno dostępne i niesamowicie piękne. Zapewne, gdyby w przeszłości ktokolwiek chciał zdobyć to miasto, poległby w trakcie. Zadanie to bowiem jest praktycznie niewykonalne ze względów technicznych. Machu Picchu znajduje się na liście światowego dziedzictwa UNESCO oraz zaliczane jest w poczet 7 nowych cudów świata, ogłoszonych w 2007 roku. Siedmiu zwycięzców zostało wybranych w trakcie głosowania telefonicznego oraz internetowego. W języku keczua Machu Picchu możemy przetłumaczyć jako „stary szczyt”. Położone jest na ponad 2000 m n.p.m. (2090-2400 m n.p.m.), w odległości nieco ponad 110 km od Cuzco. Żeby się tam dostać trzeba przejechać ponad 200 km. U podnóży wzgórza przepływa rzeka Urubamba. Będąc w Cuzco zrobiliśmy mały reserch. Aby udać się do Machu Picchu trzeba wykupić bilet na konkretny dzień, ponieważ limit osób zwiedzających go jest ograniczony. Na dzień dzisiejszy wynosi on 2500 osób dziennie, ale władze planują podnieść ceny i zredukować go do 500 osób. Cena kilka lat temu wynosiła ok. 140 zł, obecnie waha się od 240 do 290 zł, w zależności od wybranego pakietu. Jeśli posiadacie nieco wolnej gotówki (450-1000 dolarów amerykańskich) możecie wybrać się na Inka Trail (tylko z przewodnikiem). Ciekawa forma dotarcia na miejsce, ale nie oszukujmy się dość droga. Rezerwacje wymagane są na kilka miesięcy do przodu. W cenę wliczone są: kilkudniowy trekking szlakiem inkaskim przez dżunglę, bilety wstępu, posiłki, noclegi w namiotach (niesione przez tragarzy), wieczorne ogniska i snute opowieści. Drugą, równie drogą opcją dotarcia do Machu Picchu jest pociąg z Cuzco do Aguas Calientes, miejscowości rozciągającej się u jego podnóży. Bilet kosztował kilka lat temu 80 $ amerykańskich w jedną stronę za osobę. My nie mieliśmy takiej ilości gotówki i wyjazd zorganizowaliśmy sobie sami. Zresztą, tak jak zazwyczaj. A po ptrzebne nam wskazówki, udaliśmy się do informacji turystycznej. Z Cuzco pojechaliśmy autobusem do Santa Maria (180 km). Dużą część drogi spędziłam na kolanach mojego męża z nosem za oknem, aby nie czuć zapachów, które towarzyszyły nam w podróży. Z uwagi na to, że trasa jest górska i wspinaliśmy się serpentynami, dużo żołądków osób lokalnych (o dziwo – powinni być przyzwyczajeni) nie wytrzymało tej atrakcji. Ja przetrwałam tę długą i męczącą trasę tylko dzięki temu, że wiatr dostawał się prosto w moje nozdrza. Z Santa Maria można udać się do Santa Teresa i tam przesiąść się na kolejny transport do Hidroelectrica lub jeśli jest na tyle chętnych, udać się tam bezpośrednio. My skorzystaliśmy z Taxi colectivo, czyli samochodu osobowego, który odjeżdża z jednego konkretnego punktu do innego w momencie, kiedy zapełnią się wszystkie miejsca. Cały transport z Cuzco powinien was wynieść ok. 90 zł/os. w jedną stronę. Nasz powrót kosztował nieco więcej (ok. 110 zł/os.), ponieważ znaleźliśmy bezpośredniego busa z Hidroelectrica do Cuzco. Jeśli porównamy 80 $/os. za pociąg do 110 zł/os., mamy sporą różnicę. Przejazd z Santa Teresa do Hidroelectrica wspominamy bardzo emocjonalnie. Mój mąż był zachwycony, siedział obok kierowcy, który jechał nad samą przepaścią, serpentynami, nie zdejmując nogi z gazu. Zwolnił tylko dwa razy kiedy to, mijał się z innym autem. Ekstremalne doświadczenie, które można porównać do przejażdżki roller coasterem. Wysiedliśmy z wypiekami na twarzy oraz mocno bijącymi sercami, jak również i pozostali pasażerowie. Dziewczyna siedząca obok mnie, miała zamknięte oczy i chyba szemrała słowa modlitwy, przynajmniej tak to brzmiało. Jak już dotrzecie do Hidroelectrica, macie dwie możliwości. Wybrać przejażdżkę pociągiem (droga opcja – 33$/os. w jedną stronę), ponieważ do Aguas Calientes nie ma drogi, jedynie tory kolejowe lub tak, jak my skorzystać z własnego środka transportu, jakim są nasze nogi. Spacer prowadzi torami i powinien wam zająć ok. od 2 do 2,5 h w zależności od tempa marszu. Trasa jest bardzo przyjemna i malownicza. Można podziwiać widoki i robić piękne zdjęcia. Gdy szliśmy do Aguas Calientes przeoczyliśmy po drodze nasz camping, który znajduje się u samego podnóża Machu Picchu. Po dotarciu do miasteczka wczesnym wieczorem, udaliśmy się na posiłek i zawróciliśmy, aby odnaleźć nasze pole namiotowe. Już po zmroku, w deszczu rozbijaliśmy namiot. Zanim się to udało byliśmy cali mokrzy. I moja pierwsza myśl: Cholera! Większość mojego życia, czyli wtedy ponad 20 lat, marzyłam o tym miejscu, a teraz nic nie będę widziała, ponieważ całe wzgórza będą w chmurach. No trudno, trzeba było wziąć się w garść, iść pod prysznic, a następnie spać. Planowaliśmy pobudkę wcześnie rano, aby wejść na szczyt, jak tylko otworzą pieszy szlak. Muszę nadmienić, że na polu namiotowym prysznic zasilany jest górskim nurtem rzeki, czyli ma temperaturę ok. 5 stopni. Nie powiem, żeby to było najprzyjemniejsze przeżycie dnia, szczególnie po tym jak zmokliśmy, ale trzeba było to przetrwać. Moja kąpiel powiązana była z odśpiewaniem arii w połączeniu z bluzgami. Pięknie pachnący zapadliśmy w przerywany sen, aby rano udać się po spełnienie mojego marzenia. Oprócz możliwości wejścia pieszo na górę, na której rozpościera się Machu Picchu, można tam również wjechać autobusem z Aguas Calientes. Nie sprawdzałam kosztu, ponieważ taka opcja w ogóle nie była brana przez nas pod uwagę. Byłam wręcz zszokowana i nie spodziewałam się tego, że ten obiekt ten będzie tak łatwo dostępny. Ehh, marzycielka z mnie. Przed godziną 6:00 rano staliśmy już przygotowani na otwarcie szlaku, aby dostać się na górę. Wejście zajęło nam około godzinę. Ja naprawdę nienawidzę schodów, a te były kamienne i ciągnęły się cały czas stromo w górę. Ledwo „zipiałam” 😉, ale w końcu dotarliśmy! Sprawdzono nasze bilety (są imienne) i dokumenty. Stanęłam naprzeciwko mojego marzenia. Jedyny dysonans w wyobrażeniu i rzeczywistości – to ilość turystów. Dzikie tłumy, które zadeptują to święte miejsce. Po ponad 20 latach w końcu się spełniło! Dotarłam na Machu Picchu. Byłam taka szczęśliwa. Cała ta energia pulsowała ze mnie gorącymi falami. A może było to zmęczenie, niewyspanie i wysiłek? Czułam również energię tego miejsca, ziemia dzieliła się z tymi, którzy byli na to otwarci. No dobrze, ale czym w ogóle jest Machu Picchu? Jest to miasto, które zostało zbudowane w drugiej połowie XV wieku i to najlepiej zachowane inkaskie dziedzictwo. Na szczęście nigdy nie zostało odnalezione przez Hiszpanów. Odkryte w 1911 roku i przedstawione szerszej publice. Mieszkało tam ponad 700 osób. Wzniesione z jasnoszarego granitu, pełniło funkcję obronną, gospodarczą, a nade wszystko ceremonialną. Zamieszkiwane głównie przez wyższe sfery inkaskie, do której należeli kapłani. Podzielone było na dwie części: górną z pałacem, świątynią, grobowcem, i Intihuatana (rytualny kamień/zegar astronomiczny lub kalendarz Inków) oraz dolną z domami mieszkalnymi i warsztatami. Otoczone górami z pięknymi tarasami uprawnymi na zboczach, chroniącymi również przed erozją i osunięciami ziemi. Niestety było zamieszkałe tylko przez 80 lat. Co, tak naprawdę skłoniło Inków do opuszczenia swojego pięknego domu, już chyba na zawsze pozostanie tajemnicą. Czy była to ospa, czy wojny w innych częściach Imperium? Nie wiadomo. Spędziliśmy tam kilka godzin. Przechadzając się po pozostałościach miasta, które należało do wielkiego inkaskiego imperium. Byliśmy podirytowani tłumami turystów, przelewającymi się przez to piękne miejsce oraz dźwiękami silników autobusów, podjeżdżających pod same bramy. Zmęczeni, zniesmaczeni wysokimi cenami, ale nade wszystko zadowoleni. Naprawdę warto było! Nasz trud, pokonana trasa i wszelkie niedogodności, został zrekompensowany. Machu Picchu jest niesamowite. Są miejsca na tym globie, które zobaczyłam raz i mi wystarczy. Chociażby Angkor Wat w Kambodży, a są takie jak właśnie to, że chciałabym móc tam kiedyś wrócić. Stoisz na wprost Machu Picchu, podziwiając je z oddali i wprost nie możesz oderwać oczu oraz opisać szczęścia, jakie ci towarzyszy. Wiem, że zdjęcia koliberków, nie są świetnej jakości, ale one były takie urocze. Pamiętajcie – spełniajcie swoje marzenia i nigdy ich nie porzucajcie! Marzcie o rzeczach wielkich i realizujcie je! Ja mam ich całą listę i krok za krokiem, staram się je doprowadzać do końca. A mąż mi w tym wytrwale sekunduje 😊.

  • Okolice Cuzco, co warto zobaczyć ?

    Okolice Cuzco i Święta Dolina Inków to ciekawa kombinacja prekolumbijskich twierdz, miejsc kultu (gdzie naprawdę, czuć wysokie wibracje energii) oraz cmentarzysk inkaskich władców. Wycieczkę po okolicach można zorganizować samemu (autobusem, taksówką lub na piechotę, jeśli macie czas) albo udać się z licznymi lokalnymi biurami podróży. My zaczęliśmy od Pisaq. Aby zwiedzić to małe miasteczko, skorzystaliśmy z lokalnego, przeładowanego autobusu. Odjeżdżają one z dworca co 30/40 min. Pisaq położony jest ok. 30 km od Cuzco, składa się z części inkaskiej i kolonialnej. Możemy tu zwiedzić niesamowity park archeologiczny, który rozciąga się na wzgórzu i pilnuje wstępu do doliny. Inkowie większość swoich miast budowali na planie przypominającym zwierzę i to ma zarys Kuropatwy (tak również tłumaczymy nazwę tego miasteczka z języka keczua). W skład formacji wchodzi: Świątynia Słońca (ustępuje swoją świetnością tylko świątyniom na Machu Picchu), fontanny, platforma, gdzie odbywały się ceremonie, cytadela oraz cmentarz w skałach. Inkowie stworzyli system trasów na zboczach doliny, wówczas przeznaczone były pod uprawy rolne. Usytuowane zawsze w stronę słońca, dostarczały wyjątkowo obfite plony oraz tym samym zapewniały samowystarczalność miastu (niektóre z nich są nadal w użytku). Miasto było odpowiedzialne za ruch pomiędzy Imperium a Paucartambo na granicy z lasem deszczowym. Niektóre źródła podają, że powstało jako twierdza obronna dla Cuzco. Zostało zniszczone przez Hiszpanów ok. 1530 roku, a odbudowane w kolonialnym stylu około roku 1570. Spacer zajmuje kilka godzin tak, aby móc nacieszyć oczy pięknymi widokami i poczuć energię tego miejsca. Szlak jest dobrze oznaczony. Niestety nie mam żadnych zdjęcia z tego miejsca (podejrzewam, że tak, jak w przypadku mojego wymarzonego Machu Picchu wyczerpały się baterie zarówno w telefonie, jak i w aparacie). Będąc w Pisaq można kupić bilet wstępu na daną atrakcję lub wykupić droższy bilet, który obejmuje kilka różnych miejsc i jest ważny 10 dni (to spory wydatek, ok. 170 zł) – Boleto Turistico del Cuzco. Jak już zwiedzisz pozostałości pradawnego miasta, możesz zejść do centrum i tam zatopić się w barwnym tłumie. We wtorki, czwartki i niedziele w Pisaq odbywa się targ. Będziesz mógł na nim zaobserwować wielu Indian sprzedających swoje produkty albo bezpośrednio, albo innym, którzy mają swoje stragany. Produkty będą tu nieznacznie tańsze niż w Cuzco. Nie wiem, czy to nie uległo zmianie na przestrzeni lat, w końcu to bardzo popularne miejsce. My przechadzaliśmy się niespiesznie podziwiając rękodzieło, produkcję chleba czy obserwowaliśmy, jak miejscowi ludzie się targują. Jest on sporych rozmiarów, można znaleźć dużo miejsc z dobrym jedzeniem lub jakąś małą restauracyjkę w bocznej uliczce. Kolejną miejscowością, którą można zwiedzić jest Ottantaytambo. Zbudowana na dwóch wzgórzach w drodze do Machu Picchu, rozpościera się na powierzchni 600 hektarów. Pięknie wpleciona w górski krajobraz zapewni wam moc, zapierających dech w piersiach widoków. Powstała w XV wieku i stanowiła ośrodek militarny, agrokulturalny oraz astrologiczny. Większa cześć zbudowana jest z kamieni polnych, natomiast część świątynna z kamieni o gładkiej powierzchni, sprowadzanych tu z kamieniołomów, usytuowanych po drugiej stronie rzeki Urbamby. Jak sobie radzili z blokami kamiennymi, które ważyły kilka ton, do tej pory pozostaje to zagadką. Druga sprawa, o której wspominałam w poprzednim wpisie, to konstrukcja budynków. Mury zbudowane są z idealnie dopasowanych, różniących się wielkością kamieni, połączonych ze sobą. Nie użyto do tego żadnej zaprawy, a mimo to przetrwały wiele trzęsień ziemi – niesamowite. Dodatkowo, zastosowane małe okienka w murach wpływały na doskonałą akustykę miejsca. Mianowicie, krzycząc przez nie na samym dole, dźwięk był słyszalny na szczycie osady, co umożliwiało komunikację bez męczącej wspinaczki. Po zwiedzaniu Ottanataytambo, można udać się do Chinchero (30 km od Cuzco), gdzie podobno narodziła się tęcza, a przynajmniej tak twierdzili Inkowie. Niesamowitym jest fakt, iż w każdym z wymienionych przeze mnie miejsc, można nadal spotkać ludzi ubranych w tradycyjne stroje. Są barwne i bardzo przyciągają wzrok. Kwestią wyjaśnienia, wiele razy miałam okazję zrobić zdjęcia różnym osobą, ale nie wykorzystałam ich ze względów poglądowych. Nie chcę ingerować w prywatną strefę innych osób. To, ile razy dziennie są fotografowani przez turystów, nie zawsze musi być dla nich komfortowe. W Chinchero możemy zaznajomić się z etapami powstawania kolorowych, tradycyjnych, inkaskich materiałów. Jest tu dużo, przydomowych warsztatów, gdzie kobiety stosują stare metody tkania oraz farbowania tkanin, naturalnymi barwnikami roślinnymi. Na tutejszym targu, można zakupić wiele, ciekawych produktów. Kolorowe poncho, które jest utkane z tkaniny barwionej ręcznie, jest zdecydowanie droższe od tych maszynowych. Jeśli jeszcze mało wam zwiedzania, warto pojechać do Salineras de Maras, niestety my już nie zdążyliśmy tam dotrzeć, mimo ogromnych chęci. Oddalone są od Cuzco o 35 km. Solne baseny, rozpościerające się na górskich trasach (jest ich ok. 3000 tysięcy). Wypełniane są wodą źródlaną, następnie czeka się na jej odparowanie, po czym zbiera powstałe kryształki soli. Są różniej wielkości i kolorów, w zależności od występujących w wodzie pierwiastków. Do dzisiaj pozyskuje się tu sól ręcznie. Warto wybrać się na spacer. Jednak bądźcie ostrożni, aby nie wpaść do któregoś z basenów. Jest jeszcze kilka miejsc, o których czytałam, że są warte zobaczenia, między innymi: Sacsayhuaman (ruiny przypominające głowę pumy), inkaskie sanktuarium Q’enqo, Tombomachay (miejsce spoczynku inkaskich władców), oraz Moray („laboratorium”, gdzie prowadzili doświadczenia nad uprawą roślin). Nam niestety zabrakło na nie czasu. W następnym wpisie zapraszam, na odkrycie wraz ze mną Machu Picchu.

  • Co można robić w Cuzco?

    Po kilku dniach spędzonych w Arequipie, pojechaliśmy w dalszą drogę do Cuzco (520 kilometrów na północny-wschód). Moje marzenie – Machu Picchu – było coraz bliżej spełnienia, na wyciągnięcie ręki. Po tylu latach, wreszcie miałam szansę je zobaczyć. Cuzco rozciąga się na wysokości ok. 3300 m n.p.m. Zostało założone w XII wieku przez Inkaskiego władcę – Manco Capaca. W XVI w. spalone przez Hiszpanów (gdzieniegdzie widać tego pozostałości), a potem przez nich odbudowane w stylu kolonialnym. Dzięki temu ma swój niepowtarzalny klimat. Cuzco z języka keczua możemy przetłumaczyć jako pępek świata. Obecnie jest najbardziej turystycznym miastem Peru, ponieważ stanowi świetną bazę wypadową do wspomnianego powyżej Machu Picchu. Warto jednak dodać, że miejscowość sama w sobie stanowi interesujące miejsce na odpoczynek. Zwiedzanie lub kręcenie się po mieście (jak my je nazywamy) można rozpocząć od centralnej jego części – Plaza de Armas. Bardzo duży plac o wymiarach 550 x 250 m. Wokół rynku znajduje się wiele niskich, szesnastowiecznych, kolonialnych budynków z pięknymi, drewnianymi balkonami oraz kilka ładnych kościołów. W czasach Inkaskich, Plaza de Armas była centrum ich stolicy oraz stanowiła umowny środek Imperium. To tutaj organizowano ważne uroczystości. W tym miejscu również z rąk Hiszpanów został stracony ostatni inkaski władca – Tupac Amaru. Kościół Iglesia de la Compañía de Jesús, który prowadzony jest obecnie przez Jezuitów, powstał w miejscu dawnego Pałacu Inkaskiego – Amarucncha. Jest doskonałym przykładem architektury barokowej w Peru. W całości zbudowany jest z kamienia (różowy bazalt i andezyt). Co ciekawe, we wnętrzu świątyni znajduje się obraz przedstawiający św. Stanisława Kostkę – taki nasz mały, polski akcent. Kolejnym obiektem sakralnym jest Catedral del Cuzco. Katedrę tę wybudowano na przełomie XVI i XVII wieku. Jej środek wypełniają obrazy z czasów kolonialnych. Najsłynniejszy z nich to „Ostatnia Wieczerza” Marcosa Zapaty. W centralnym punkcie dzieła widać pieczoną świnkę morską leżącą na tacy oraz papaje i ostre papryczki będące tradycyjnym daniem Peru. Świątynia znajduje się na liście światowego dziedzictwa UNESCO. Do jej budowy wykorzystano kamienie pochodzące z Sacsayhuaman (kamienne, inkaskie mury z okolic Cuzco, które są pozostałościami twierdzy, usytuowanej na planie paszczy pumy). Jest to budowla renesansowa z ołtarzem w stylu klasycznym. Zbudowana jest na planie krzyża łacińskiego i powstała na ruinach kolejnego inkaskiego pałacu. Taki sam los spotkał wiele innych obiektów Inkaskich w Cuzco. Miało to na celu wyparcie kultury i religii Inca przez chrześcijaństwo. Świątyń w Cuzco jest dużo, są pięknie i warto je przy okazji zobaczyć. Co ciekawe, Hiszpanie często zamiast w całości burzyć miejsca sakralne Inków, przekształcali je w swoje świątynie. Warto nadmienić, że tylko zachowane oryginalne ściany stawiały opór licznym trzęsieniom ziemi. Zawdzięczały to zastosowanej przez Inków unikatowej konstrukcji - ściany były pochyłe, a bloki skalne ściśle dopasowane z trapezoidalnymi otworami okiennymi. W mieście do zobaczenia jest również Muzeum Inka, które ukazuje rozwój miasta od czasów pre-inkaskich do okresu kolonialnego włącznie. Opisy w większości w języku hiszpańskim przedstawiają ciekawą historię, ale w bardzo chaotyczny sposób. W tym miejscu zwiedzający mogą przyglądać się kobietom tworzącym kolorowe, tradycyjne tkaniny. W Cuzco znajduje się kilka różnych targów, na których dostaniemy między innymi lokalne rękodzieło. Jedne są bardziej turystyczne, a na innych oprócz pamiątek zrobimy zakupy spożywcze, nabędziemy gotowe posiłki, kupimy – ukochane przeze mnie – soki oraz magiczne talizmany i mikstury. (nie było ich co prawda tak dużo jak na Targu Czarownic w La Paz w Boliwii, ale i tak robiło to wrażenie). Jednym z nich jest Mercado Central de San Pedro, gdzie przez cały nasz pobyt w Cuzco piliśmy soki, które robiła dla nas przemiła Marta. Używając języka angielskiego i hiszpańskiego przeplatanych gestami, opowiadała nam o życiu w Peru. Wróciłabym tam jeszcze raz, choćby ze względu na boskie nektary. Tu widzieliśmy wiele nietypowo wyglądających produktów: suszone żaby, węże w butelkach z alkoholem, płody lamy (wykorzystywane w rytuałach magicznych). Znajdziemy tu także piękne wełniane koce, kapelusze, torby, kolorowe swetry, a kiedy się zgłodnieje dobry będzie pstrąg z frytkami, omlet w bułce lub zupa i wiele innych smacznych rzeczy. Miejsce, gdzie możecie zaopatrzyć się w pamiątki to Centro Artesanal Cuzco (jeśli potraficie się targować, kupicie je w dobrej cenie). Nabędziecie tam również, oprócz wyżej wymienionych rzeczy wyroby skórzane, poszewki na poduszki, szaliki, czapki, breloczki i magnesy, tak naprawdę to o czym tylko zamarzycie. Niestety ze względu na planowane kolejne półtora miesiąca podróży, nie zakupiliśmy zbyt dużo produktów. Do tej pory nie mogę sobie darować, że nie kupiłam w Peru pięknego, ciepłego, wełnianego, puszystego koca w odcieniach beżu i szarości, a tak by pasował do naszej sofy, ehhh. Jeżeli chcecie przyjrzeć się codziennemu życiu na targowisku, to polecam El Baratillo – kupicie tam produkty codziennego użytku, sprzedawane przez lokalną, wielobarwną społeczność. My lubimy tego doświadczać, chodząc niespiesznie i przyglądając się normalnemu życiu. Jeśli poczujecie zmęczenie lub wrócicie z trekkingu mocno wyeksploatowani, warto poświęcić czas na relaks i skorzystać z masażu, który będzie wam oferowany na każdej ulicy. Ja skusiłam się pewnego dnia i całkiem miło to wspominam. Po kilku dniach trkingu była to naprawdę miła odskocznia, aczkolwiek nie trafiłam do ekskluzywnego miejsca. W mieście jest wiele kawiarni i restauracji, ale my odwiedziliśmy tylko jedną, a w większości stołowaliśmy się na targach 😉. Jeśli natomiast jesteście fanami czekolady i kawy, wa.rto zajrzeć do Muzeum Kawy i Czekolady, posłuchać opowieści i zakupić te pyszności. W Peru sprzedaż tych produktów jest ograniczona, ponieważ większość trafia na zagraniczny rynek. A ta, którą kupiłam w Cuzco była naprawdę przepyszna. Jednak wspomnę jeszcze o jednym kościele, maksymalnie dwóch ;-). Mianowicie, blisko centrum miasta znajduje się Coricancha – Świątynia Słońca (bóstwa Inków), a raczej jej ruiny, w której kiedyś ściany i podłogi pokryte były czystym złotem. Oczywiście, po najeździe Hiszpanów, nic ze złota nie zostało, ale fajnie sobie to wyobrazić. Niektórzy uważają, że wywieziono stąd ponad 100 ton złota. Kompleks został przekształcony w klasztor Dominikanów i wzniesiono tu kościół św. Dominika. I kolejny raz widzimy, jak w imię jakiejś religii, kolejne cudowne miejsce zostało zniszczone, smutne. To tam dokonywano koronacji i pochówków władców inkaskich, ale niestety nie są znane losy ich zmumifikowanych ciał. Znajdowały się tu świątynie: Wirakoczy (stwórcy człowieka), Wenus, Mamy Quilli, Plejad oraz boga Słońca. Pewnego dnia zmęczeni zgiełkiem centrum, zaczęliśmy się wspinać schodami do góry, aby móc zobaczyć Cuzco z innej perspektywy. Mijaliśmy piękne, małe, rodzinne hoteliki, galerie z rękodziełem oraz Indianki keczua sprzedające swoje towary. Aż w końcu doszliśmy do Iglesia de San Cristóbal. Kościółek jak każdy inny, z wyjątkiem tego, że jest położony najwyżej w mieście. Widok roztaczający się z tego miejsca na miasto jest niezapomniany. Kiedy trafiliśmy na dziedziniec świątyni, trwał festyn- taki pełną gębą! Z jedzeniem, piwem, muzyką. Po prostu szok. Muszę dodać, że był 6 stycznia, u nas obchodzimy Święto Trzech Króli, czyli Objawienie Pańskie. Mieszkańcy bawili się wyśmienicie, dzieciaki biegały, piszczały, ogólna radość i wrzawa. U nas nie do pomyślenia. Najciekawszym zjawiskiem okazała się pewna przysadzista kobieta, w tradycyjnym stroju, składającym się z tysiąca kolorowych halek i spódnic, która załatwiała swoje fizjologiczne potrzeby pod murami świątyni, na oczach wielu osób, tamtędy przechodzącymi. Zaledwie 100 metrów od toalety! Było to na tyle kuriozalne, że ciężko było oderwać wzrok. Trudno mi to nawet wytłumaczyć. Kobieta kucała, przytrzymując brodą te wszystkie kiece, a równowagę utrzymywała chwytając za obie ręce stojącego obok mężczyznę (być może jej męża). Był to na pewno niezapomniany widok, niestety. 😊Wypiliśmy jedno piwko z miejscowymi dżentelmenami i zjedliśmy szaszłyki, cały czas obserwując ten cudowny zgiełk. Najpierw fiesta, a potem procesja do centrum, schodami w dół, z figurą Jezusa, niesioną przez młodych mężczyzn tańczących w rytm muzyki. Dużą część pochodu stanowią lokalne zespoły, które zarówno tańczą, jak i grają na instrumentach. Ciekawe doświadczenie, bardzo głośne i kolorowe, przypominające rywalizację. Tak, jak pisałam na początku wpisu, Cuzco to przede wszystkim świetny punkt wypadowy do Machu Picchu. Dobre miejsce na odpoczynek, zrobienie prania oraz zakup pamiątek, ale nie tylko. Cuzco leży przy Valle Sagrado de los Incas (świętej dolinie). Utworzyła się w dolinie rzeki Urubamba. Zobaczymy w niej wiele stanowisk archeologicznych związanych z kulturą Inków, na czele z Pisac – tarasami w Moray – czy Ollantaytambo. Ale o okolicach Cuzco opowiem już w następnym wpisie.

  • Kanion Colca – czyli, jak łatwo się odwodnić!

    Kanion Colca to najgłębszy przełom rzeczny na świecie (przewyższa nawet Wielki Kanion Kolorado). Oddalony jest o 100 km od miasta Arequipa. Jego ściany wznoszą się na 3200 oraz 4200 metrów nad poziom rzeki. Ciągnie się na długości 120 km, a na samym dole płynie rzeka Rio Colca. Jako pierwsi w 1981 roku przepłynęli go kajakiem Polacy. Ich wyczyn został wpisany do Księgi Rekordów Guinnessa. Krajobraz śmiało można porównać do księżycowego. Aby się tam dostać możecie skorzystać z miejscowych biur podróży, które oferują jedno lub kilkudniowe wycieczki albo pojechać na własną rękę. My woleliśmy zrobić to sami. Najpierw odwiedziłam kilka punktów informacji turystycznej, pełniących również funkcję punktów sprzedaży wycieczek, by sprawdzić jak to najprościej zorganizować. Musiałam się dowiedzieć: skąd jechać, na ile dni, co warto zobaczyć oraz jakie są ceny. Jak już uzyskałam wszystkie odpowiedzi na moje pytania, następnego dnia byliśmy już w drodze. Zabraliśmy tylko jeden mały plecak, a resztę bagaży zostawiliśmy w hostelu. Większość z miejsc noclegowych, pozwoli Wam na przechowanie rzeczy bez dodatkowych opłat. Z Arequipy pojechaliśmy autobusem do Cabanaconde, z którego rozpoczęliśmy naszą wędrówkę. Jest ono położone na ponad 3 tys. m n.p.m. Trasa zajęła nam ok. 4 godzin górskimi serpentynami. Po drodze mija się Chivay, miasteczko będące świetnym punktem wypadowym do gorących źródeł oddalonych od niego zaledwie o 3,5 km. Widzieliśmy wiele osób, ubranych w tradycyjne indiańskie stroje, które są bardzo kolorowe i różnią się od ogólnego wyobrażenia, jakie miałam na temat ich ubioru. Jeśli jedziecie z wycieczką, warto zatrzymać się również w punkcie widokowym Mirador Cruz del Condor, z którego obserwuje się Kondory Andyjskie. Ważą one nawet 12 kg, a rozpiętość ich skrzydeł sięga do 3 metrów. W kanionie można spotkać ponad 100 innych gatunków ptaków. Już w autobusie poczułam się słabo, miałam zawroty głowy, nudności i rozbolał mnie brzuch, a jak tylko wysiadłam było jeszcze gorzej. Zaczęły mną wstrząsać torsje oraz dostałam biegunki. Myśleliśmy, że będzie ze mną w porządku, ponieważ miałam potencjalny czas na aklimatyzację (wcześniejszą noc spędziliśmy w Arquipie). Okazało się jednak, że mam chorobę wysokościową. Wiedzieliśmy, że jeśli mi się nie poprawi to będziemy zmuszeni zawrócić. Całe szczęście, moje dolegliwości zostały rozpoznane przez właściciela baru, który był umiejscowiony za rogiem przystanku. Zaprosił mnie do siebie, gdzie postawiono przede mną kubek naparu z liści koki. Po około 15 minutach wszelakie dolegliwości ustąpiły, a my mogliśmy udać się na naszą wyprawę. Polecam każdemu, kto będzie miał podobne objawy. Rewelacja, choć w smaku przypomina skoszoną trawę 😊. Zaraz po wyjściu z baru zostaliśmy zatrzymani przez strażnika, który wymusił na nas zakup biletów wstępu do parku. Były dość drogie – ok. 80 zł. Jak to z nami bywa i tu wystąpił pewien problem. Wypłacając kwotę z bankomatu potrzebną nam na tę wyprawę, nie uwzględniliśmy tego. Już na początku tej wycieczki wiedzieliśmy, że zabraknie nam pieniędzy. Nie kupiliśmy również prowiantu ani wystarczającej ilości wody. Brawo my! Czego jeszcze nie wzięliśmy, a było wskazane? Krem z filtrem, latarka czołówka, wygodne buty trekkingowe oraz klapki, kostium kąpielowy, ręcznik, kurtka (temperatura w nocy spada nawet o kilkanaście stopni), przekąski energetyczne (my ich nie mieliśmy), papier toaletowy, kapelusz lub chustka (słońce praży niemiłosiernie) oraz sznurek bądź zapasowe sznurówki. Zabierzcie ze sobą również tyle wody, ile zdołacie unieść, ponieważ w kanionie jest ona trzy razy droższa, a pijecie jej zdecydowanie więcej, niż normalnie. Nie ma się co dziwić wysokim cenom. W końcu ktoś to musi tam donieść albo sam, albo przy pomocy osiołka, a do prostych zadań to na pewno nie należy. Zaczynając naszą wyprawę postanowiliśmy, że mimo braków w naszych finansach, poświęcimy trzy dni na wędrówkę. I jakoś to będzie. W Cabanaconde zaprzyjaźniliśmy się z dwoma pieskami, które nam towarzyszyły. Dysponowaliśmy niewystarczającą ilością wody dla naszej dwójki, a dodatkowo mieliśmy dwie mordki do napojenia 😊. Byliśmy prawie pewni, że po jakimś czasie zawrócą, ale one bynajmniej nie miały takiego zamiaru. Towarzyszyły nam przez całe trzy dni. Pękało mi serce, jak patrzyły za odjeżdżającym autobusem. Gdybym mogła, zabrałabym je ze sobą. Jest kilka różnych tras prowadzących do kanionu. My wybraliśmy mniej stromy, ale za to dłuższy szlak. Szliśmy w pełnym słońcu przez wiele godzin, bez żadnego miejsca, gdzie można byłoby znaleźć odrobinę cienia. Po około trzech godzinach, przy prawie 40 stopniowym upale, moje buty się zbuntowały i powiedziały dość. Miałam ze sobą wysłużone, ale w bardzo dobrym stanie treki Scarpa. Niestety przy tak wysokiej temperaturze odkleiła się w jednym bucie cała podeszwa, a w drugim do połowy. Całe szczęście w plecaku mieliśmy zapasowe sznurówki i klej. Skleiliśmy buty, obwiązaliśmy sznurówkami i mogliśmy ruszać dalej. Wiedzieliśmy, że musimy dotrzeć do rzeki jak najszybciej, aby napełnić butelki wodą, którą będziemy mogli napoić psy. Zatrzymywaliśmy się parę razy, by naprawić konstrukcję na moich butach. Trakt był wysuszony i przez unoszący się pył, klej nie złapał odpowiednio mocno. W dolinie jest kilka punktów, w których można przenocować. To bardzo podstawowy standard (nawet troszkę mniej niż podstawowy), ale jest schludnie i czysto. Za pierwszy punkt noclegowy obraliśmy sobie Palca, gdzie do dyspozycji były malutkie chatki, kryte blachą falistą. Zamiast łóżka zastosowano ulepione z gliny podwyższenia, na które rzucone zostały materace. Do tego jedna łazienka z zimnym prysznicem, recepcja pod dachem ze strzechy z widokiem na góry i kilka stolików. Mogliśmy zakupić tam posiłek: zupę i drugie danie, bez możliwości wyboru. Ponadto dostępne były także przekąski, woda, napoje i schłodzone piwko. Obowiązywały wyższe ceny niż w mieście. Obliczyliśmy, że jeśli weźmiemy wodę, jeden zestaw na pół i zapłacimy za nocleg, to wystarczy nam na jedno piwo. Mieliśmy na nie ochotę i akurat był Sylwester, także było co świętować. Trochę jedzenia zostawiliśmy dla naszych tymczasowych psiaków. Dostały od nas po kawałku drożdżówki i resztki od dwójki innych turystów. Kiedy skończyliśmy jeść, założyliśmy stroje kąpielowe i udaliśmy się w dół rzeki do Aquas Termales de Llahuar – ciepłych źródeł. Nie są imponujące (dwa małe baseniki zaraz przy rzece), ale za to krajobraz jest piękny. Po całym dniu ciągłego wysiłku, wspaniale było pozwolić sobie na zrelaksowanie mięśni w gorącej wodzie. Zapadł zmierzch, zrobiło się chłodno, a my leżeliśmy w rozkosznym cieple. Oczywiście psy nam towarzyszyły. Jakimś cudem czworonogi zakradły się w nocy do naszego domku, wciskając się pomiędzy materac a ścianę. Ciężko nam było je wyprowadzić z powrotem na zewnątrz (ja pozwoliłabym im zostać, ale mąż nie chciał nam ulec). Jeden z psiaków udawał, że śpi i nie reagował, jak próbowaliśmy go wyprosić. Na dodatek w nocy był bardzo silny wiatr, który przeszkadzał nam we śnie. Oprócz tego wydawało mi się, że ktoś stoi na zewnątrz i się nam przygląda. Jakoś dotrwałam do rana. Po jednej suchej drożdżówce podzielonej na nas dwoje i dwa czworonogi, poszliśmy dalej. Mieliśmy tylko dwa jabłka i jak się okazało niewystarczającą ilość wody. Wędrówka zajęła nam cały dzień. Najpierw dotarliśmy do Malaty, małej indiańskiej wioski (bez sklepu). Byliśmy już głodni, więc zerwaliśmy owoce opuncji figowej, kłując sobie niemiłosiernie palce. Następnie udaliśmy się do Sangalle el Oasis, naszego drugiego noclegu (na wysokości 2180 m). Pośrodku księżycowego krajobrazu – jedno z najsuchszych miejsc w Peru – rozpościera się rajski ogród nasycony zielenią. Coś niesamowitego! Domki – tak jak pisałam – nie są zbyt imponujące (przypominają komórki na węgiel), ale za to całe otoczenie jest cudowne, pełne kwiatów, krzewów i palm. System nawadniania został tutaj poprowadzony z czystego, górskiego źródła i rozlewa się kamiennymi rynnami na całą oazę. Właściciel zbudował również basen, przez który przepływa strumień. Woda jest więc cały czas krystalicznie czysta, bez dodatku chloru i niemiłosiernie zimna. Po całym dniu w upale, genialnie jest wskoczyć do środka. Zaraz po dotarciu na miejsce zakupiliśmy dużą butelkę wody, aby zaspokoić nasze pragnienie. Czekając na posiłek, poznaliśmy bardzo sympatycznego młodego chłopaka ze Stanów Zjednoczonych – Marca. Gdy usłyszał od nas, że jeśli zapłacimy za nocleg, to zostanie nam tylko gotówki na jedną porcję jedzenia, zaoferował pomoc. Umówiliśmy się, że po powrocie do Arequipy oddamy mu pieniądze. Ucieszyliśmy się, że w końcu zjemy normalnie. Wszyscy, którym coś zostało na talerzu dali resztki „naszym” pieskom. Wieczór spędziliśmy bardzo miło w międzynarodowym towarzystwie, przy ziołach, które zaparzył nam gospodarz. Rozmawialiśmy o życiu i podróżach. Poszliśmy spać dość wcześnie. Z samego rana czekało nas wyjście z kanionu stromym podejściem, ponad kilometr do góry. Postanowiliśmy wyruszyć ok. godziny 4, aby uniknąć palącego słońca. Wstaliśmy i kiedy było jeszcze ciemno, wyruszyliśmy w drogę powrotną do Cabanaconde. Z czołówkami na czole, wraz z innymi osobami wspinaliśmy się mozolnie do góry. Co jakiś czas mijaliśmy się z osiołkami, które zwoziły produkty spożywcze do doliny. Ja walczyłam o każdy oddech i wcale nie przesadzam. Ogólnie jestem wytrzymała, ale wysokości źle na mnie wpływają. Szłam powoli, płytko oddychając. Miałam wrażenie, jakby całe powietrze dochodziło tylko do wysokości gardła i tam się zatrzymywało, przed jakąś niewidzialną zaporą. Masakra! Dobrze, że psy były z nami. Jeden z nich, co kilka kroków zatrzymywał się i czekał aż do niego dojdę lub zawracał i delikatnie podgryzał mnie w łydki. Było to sporą dawką motywacji. Gdy tylko dotarliśmy na samą górę, oddech wyrównałam po jakichś 5 minutach i mogliśmy przyspieszyć nasze tempo. To było wręcz niesamowite. W Cabanaconde czekał na nas Mark i zaproponował, że skoro i tak już mamy oddać mu pieniądze, to zapłaci także za nasze śniadanie. Po przepysznym posiłku udaliśmy się do autobusu i nastąpiło rozstanie z psiakami ☹. Siedzieliśmy już w środku czekając na odjazd, kiedy mój mąż usłyszał rozmowę pary, która stała obok pojazdu. Bardzo chcieli wybrać się na dwudniowy trekking, tylko szkoda im było takiej sumy pieniędzy na wstęp. Wtedy ja niewiele się zastanawiając wyskoczyłam z autobusu i powiedziałam, że jeśli chcą mogą odkupić nasze bilety za mniej niż połowę ceny (były ważne jeszcze przez 4 dni). Zgodzili się chętnie. Dzięki temu większą część kwoty, którą pożyczył nam Marc, oddaliśmy mu jeszcze w autobusie, a resztę przy wspólnym piwie w Arequipie. Po powrocie do miasta, musiałam coś zrobić z moimi butami, bo nie chciałam kupować nowych. Znaleźliśmy szewca, który je dla mnie naprawił. Kosztowało to może ok. 15 zł. Jakież było moje zaskoczenie, kiedy okazało się, że nie tylko je skleił, ale również przyszył podeszwy do butów. Wytrzymały kolejny rok i parę wyjazdów, dopóki nie wymieniłam ich na nowszy model. W Arequipie zostaliśmy jeszcze kilka dni, a potem udaliśmy się do Cuzco, aby móc spełnić moje marzenie… O tym już w następnym wpisie!

  • Nareszcie Peru!!! Arequipa

    Arequipa znajduje się w południowo-zachodnim Peru na wysokości 2325 m n.p.m. Została założona w XVI wieku, a w XIX pełniła funkcję stolicy przez okres 50 lat. Zaraz po Limie jest drugim, co do wielkości miastem w Peru. Posiada dwa uniwersytety. Często nazywane jest La Ciudad Blanca – czyli białe miasto, a kolor ten zawdzięcza sillarowi – skale wulkanicznej, która powstała wskutek erupcji wulkanu Chachani i została wykorzystana przy jego zabudowie. Stare Miasto wpisane jest na Światową Listę Dziedzictwa UNESCO. Jeśli nie chcesz spacerować po Arequipie samemu, zawsze możesz dołączyć do grupy z lokalnym przewodnikiem (jest to darmowe, ale na koniec wręcza się napiwek osobie oprowadzającej). Takie wycieczki były organizowane codziennie i trasa zaczynała się przy Plaza De Armas, w godzinach okołopołudniowych. Na pewno dowiesz się czegoś więcej niż my, robiąc to na własną rękę. Zwiedzanie zaczęliśmy od głównego placu – Plaza De Armas (jest to nazwa, którą często spotykamy w Ameryce Południowej). To miejsce spotkań miejscowej ludności, rozciąga się na planie kwadratu z piękną katedrą na jednej ze ścian. Basilica Catedral de Arequipa robi duże wrażenie zarówno w dzień jak i w nocy, kiedy jest pięknie oświetlona. Za opłatą możliwe jest również jej zwiedzanie. Całość rynku otaczają budynki z arkadami, będące świetnym schronieniem przed prażącym słońcem. Znajdziemy tam biura podróży, w których zaplanujemy wyjazdy do okolicznych atrakcji, kupimy pamiątki lub odwiedzimy wiele restauracji i kawiarni. Warto spróbować lodów serowych – queso helado, smakują jak śmietankowe z nutką cynamonu. Na środku umiejscowiona jest fontanna, a korzystają z niej głównie gołębie i dzieci. Całość wypełniona jest palmami, drzewami oraz krzewami, które swoją zielenią pięknie kontrastują z bielą budynków. Aby odpocząć do naszej dyspozycji są ławeczki bądź trawa. Wieczorem jest tutaj bardzo klimatycznie, kiedy rozpalane są stare, gazowe latarnie. W centrum możemy odwiedzić muzeum – Santuarios Andinos. Należy do Universidad Catolica de Santa Maria (jednego z uniwersytetów w Arequipie). W programie można zapoznać się m. in. z drastyczną historią inkaskich ofiar z dzieci. Miały one zapewnić przychylność lokalnych bóstw. Można także zobaczyć najsłynniejsze zmumifikowane ciało Juanity, która jako dziewica została złożona w ofierze na jednym z wulkanów. Na początku zwiedzania wyświetlony zostaje film, ukazujący okoliczności odnalezienia. Kolejnym punktem na liście do zwiedzania może być Monasterio de Santa Catalina – Klasztor św. Katarzyny (zbudowany ok. 1580 r.). Miejsce wyjątkowe, które rozciąga się na powierzchni 215 tyś. metrów kwadratowych. Przekraczając bramę, przenosimy się do innego świata, pozbawionego zgiełku i sprzyjającego kontemplacji. Został ufundowany z myślą o bogatych, hiszpańskich panienkach i wdowach, które miały do dyspozycji duże posagi. Każda z dziewcząt wstępowała do opactwa i dopiero po 4 latach podejmowała decyzję, czy chce złożyć śluby czy odejść. Oprócz modlitwy zajmowały się uprawą ogrodu, haftowaniem, tkaniem materiałów, śpiewem oraz grą na różnych instrumentach. Opactwo to można opisać jako miasteczko w mieście. Otoczone jest murami, a wzdłuż uliczek wybudowane są małe domki, w których mieszkały mniszki. Na gospodarstwo składały się najczęściej: pokój, kuchnia oraz służbówka. Pewnie niejedno z Was zapytałoby: po co zakonnicy służbówka? Otóż, kobiety wstępujące do zakonu mogły zabrać ze sobą służbę, najczęściej były to Indianki i mulatki, które nie mogły przyjąć święceń, ale zostawały w klasztorze ze swoją panią na całe swoje życie. W najlepszym okresie w murach kongregacji żyło ponad 450 kobiet, z czego 150 było zakonnicami, a reszta – służącymi. Dopiero w XIX wieku zmieniono reguły funkcjonowania i wszystkie służące musiały przyjąć święcenia. Od tego momentu każda z nich dbała sama o siebie oraz o dobro wspólnoty. Miejsce to często nazywane jest – Monasterio Misteriose – tajemniczy klasztor. Pozostawał on zamknięty aż do 1970 roku, kiedy to część eremu została udostępniona turystom. Wówczas doprowadzono tu elektryczność, bieżącą wodę i kanalizację. Aż do tego momentu kobiety nie wiedziały co dzieje się poza murami „miasta”, nie miały tam wstępu nawet ich rodziny. Budynki przyklasztorne pomalowane są na intensywne kolory: pomarańczy, niebieskiego oraz czerwieni. Dachy pokryto czerwoną dachówką, a uliczki wybrukowano. Na ulicach kwitną krzewy i drzewa owocowe, które dają trochę ochłody podczas upalnych dni. Żałuję, że nie zachowały się nam żadne zdjęcia. Przestrzeń jest piękna, choć cena wstępu (ok. 45 zł), wydaje mi się dość wygórowana. Na śniadanie znowu zaproponuję lokalny bazarek – Mercado san Camilo – hala, która została zaprojektowana przez Gustawa Eiffela. Tak! Tego samego. Feeria barw, zapachów, gwaru i światła. Można tu kupić wszystko czego potrzebujesz lub jeszcze nie wiesz, że tego pragniesz 😊. Od jedzenia w małych jadłodajniach, owoców i warzyw na straganach, po tekstylia oraz masę niepotrzebnych rzeczy. Nie miałam pojęcia, że jest tyle odmian ziemniaków, a na jednym stoisku było ich ok. 25 różnych. Tak samo z owocami – niektóre widziałam i próbowałam pierwszy raz: pepino, flaszowiec peruwiański, pacay, graviola, gujawa, nioni oraz opuncja figowa. Ale najcudowniejsze były świeże soki i smoothie. Tego smaku nie mogę zapomnieć – sycące, słodkie, kwaśne… mhhmm, poezja. Po wypiciu takiego napoju miało się energię i pełny brzuch do późnego popołudnia – byłam w niebie. Jeśli to za mało, to tak jak mój mąż uzupełnijcie to saltenas (pierożki nadziewane farszem mięsnym lub warzywnym, wymieszanym z ziemniakami, smażone na głębokim oleju), które są sprzedawane przed wejściem na targ. Możliwe jest również skorzystanie z wielu punktów gastronomicznych, gdzie zamówicie jajka sadzone, jajecznicę, omleta czy zupę. Jak już zaspokoicie swoje podstawowe potrzeby, macie sposobność zaopatrzyć się w pamiątki oraz piękne wyroby rękodzielnicze. Ceny zawsze będą niższe niż w sklepikach przy placach głównych. Piszę Wam ciągle o tym, że często jadamy na targach lub w street foodach, ale w przypadku gdy posiadacie wrażliwe żołądki, to początkowo powinniście bardziej uważać na to, co jecie, aby przyzwyczaić organizm do innej flory bakteryjnej. Kilka rad dla laików: po pierwsze pamiętajcie zawsze o czystych dłoniach i o myciu owoców w wodzie butelkowanej. Dla nas osobiście jest to dość problematyczne, ponieważ na co dzień staramy się żyć w duchu ECO. Na razie niestety nie znaleźliśmy lepszego rozwiązania. Butelki z filtrami nie są wystarczająco silne, woda z dodatkiem tabletek oczyszczających jest paskudna, a jak uzupełniliśmy bidony wodą z automatów (za drobną opłatą i tylko w miejscach turystycznych) to oboje się zatruliśmy. Więc mimo tego, że na co dzień walczymy z plastikiem, tak w podróży do niektórych krajów polegamy tylko na wodzie butelkowanej. Po drugie: wracając do posiłków, na początku podróży nie spożywamy dużej ilości produktów mlecznych. Szukamy punktów, gdzie jedzą lokalsi, a omijamy stricte turystyczne. Mamy wtedy pewność, że jedzenie jest smaczniejsze, świeższe i tanie. Jadąc na zwykły urlop nie przejmujemy się tym tak bardzo, ale w dłuższych trasach liczy się każdy grosz. Po trzecie: w wielu krajach Ameryki Południowej są dostępne menu del dia, czyli zestawy dnia. W znacznie przystępniejszych cenach możemy wybrać zupę lub jakąś przystawkę, drugie danie, a często jeszcze deser i kompot. W Peru ta opcja była bardzo opłacalna. Jeśli dobrze pamiętam, wychodziło ok. 12 zł za cały zestaw: zupa warzywna, drugie danie (do wyboru: kalmary, smażony pstrąg lub grillowane mięso) i kompot owocowy. Po czwarte: aby nie mieć problemów żołądkowych do obiadów często zamawiamy colę, co prawie nie zdarza się nam w domu. Jeżeli jesteście ciekawi jak wygląda proces pozyskiwania wełny z alpaki i jak powstają fantazyjne wzory na swetrach czy kocach, odwiedźcie Mundo Alpaca. Zwiedzanie jest darmowe, ale ceny w butiku bardzo wysokie. Jeśli lubicie spędzać czas aktywnie, wybierzcie się na jeden z pobliskich punktów widokowych, z którego przy dobrej pogodzie sfotografujecie wulkany. W okolicach Arequipy znajdują się trzy: Pichu Pichu 5664 m n.p.m., Misti 5822 m n.p.m. oraz Chachani 6057 m n.p.m. W dzielnicy Yanahuara (oddalonej o ok. 30 minut spacerem od centrum miasta) zrobicie zdjęcia Misti, który jest aktywny. Jego ostatnia erupcja nastąpiła w 1985 r. Jak już nasycicie się panoramą, do zobaczenia jest jeszcze kościół z XVIII wieku, po drugiej stronie placu. Aby zapewnić sobie więcej wysiłku i skok adrenaliny, możecie wykupić wycieczkę, na któryś z wulkanów lub zjazd rowerem górskimi z Misti. Nam marzył się rafting. Niestety nie udało się nam tego zorganizować. Tym razem nie ze względów finansowych (w końcu dostaliśmy zwrot środków na konto od banku), ale gdy udaliśmy się do biura podróży okazało się, że z powodu panującej suszy wszystkie spływy zostały odwołane. Na koniec bezwzględnie wybierzcie się do Kanionu Colca, ale on zasługuje na oddzielny wpis. Aby Was zachęcić wspomnę tylko, że jest dwa razy głębszy od Wielkiego Kanionu Kolorado. Wpis o Kanionie Colca już za kilka dni! 😊

bottom of page